poniedziałek, 31 stycznia 2011

Opowiadanie- jak narazie bez tytułu

Tym razem, tu Karola ^^ (tak, tak, nie można przecież szantażować Dorodoroke, żeby napisała 5 postów pod rząd? *w jej głosie słychać dziwny sarkazm*)
Kolejna część naszego opowiadania, które dopiero się rozkręca. Zdążyłam też stwierdzić, że Ernest to bardzo ładne imię. Na przykład Ernest Hemingway miał 40 kotów ^^.
Bardzo dziękuję za wszystkie wasze konstruktywne komentarze. Postaram się też skomentować wasze posty, z którymi mam chyba jakieś zaległości.
Enjoy it! :)

2.

-… No, więc o to mi mniej więcej chodzi.
Otrząsnąłem się z zamyślenia i spojrzałem na niego z powątpiewaniem.
- Czy dobrze zrozumiałem: chcesz, żebym zapisał się z tobą na zajęcia integrujące. O tym nawijałeś przez pół godziny?
- Jesteś okrutny, zamykając wszystko, co powiedziałem, w tym jednym zdaniu! Ale tak, początkowa część mojego planu właśnie to zakłada.
- Nie.
- Co?!
Straszne, jakim można być idiotą. Mógłbym jeszcze trochę ponabijać się z tego w duchu, ale obecność Ernesta już zaczęła mnie irytować i teraz chciałem tylko się go pozbyć.
- „Nie” to znaczy „nie”. Spytałeś i masz odpowiedź. A teraz spadaj.
To zdawało się zamknąć mu usta. Przymknąłem oczy i oparłem się o gałąź, starając się o niczym nie myśleć. To był mój sposób na życie. Najbezpieczniejszy ze wszystkich. Nie trzeba też wkładać w to dużo wysiłku. Choć, trzeba przyznać, czasami miałem ochotę stać się szaleńcem i rzucić się na wszystko, co się rusza, ale nie zrobiłem tego. To nie byłoby prawdziwe życie.
- Nie! – jego ostry, przeszywający głos nagle wyrwał mnie z przyjemnego odrętwienia.
- Co? – zamrugałem oczyma, żeby powrócić do rzeczywistości i świadomość, że idiota wciąż tam był, zupełnie mnie zaskoczyła.
- „Nie” to znaczy „nie”! Nie pójdę sobie stąd.
Westchnąłem ciężko. „Znudzi mu się po godzinie” – oceniłem, przyglądając się chłopakowi z namysłem. – „Nie wygląda na osobę, która potrafi siedzieć w jednym miejscu i nic nie robić.”
- Okej. To ja sobie pójdę – zeskoczyłem z drzewa. Zabawne, że nigdy nic mi się nie stało, choć zwykle wspinałem się dość wysoko. Cóż, nie bez powodu mówi się, że koty zawsze spadają na cztery łapy.
Ernest podciągnął kolana pod brodę i skrzyżował ręce na piersi w geście uporu.
- Nie licz na to, że sobie pójdę! – zawołał za mną. – Nigdzie się stąd nie ruszam! Słyszysz, Gilbert?! Słyszysz?!
Nawet się nie odwróciłem.
Kiedy wróciłem wieczorem, wciąż tam siedział. Nie podszedłem do niego. Nie zbliżyłem się, tylko obserwowałem z daleka. Siedział, machając nogami i kręcąc młynka palcami. Faktycznie nie umiał trwać w bezruchu. Patrzyłem chwilę w jego stronę, po czym doszedłem do wniosku, że, czemu nie, niech posiedzi sobie tam jeszcze trochę. Rano na pewno go już nie będzie.
Ernest okazał się większym uparciuchem, niż sądziłem. Następnego dnia znów zastałem go w tym samym miejscu. Trzymał w ręku kanapkę, co oznaczało, że jednak zszedł na dół na noc. Mimo to, liczyło się, że teraz zajmował moje drzewo. To zaczynało być naprawdę wkurzające.
Starając się ignorować jego obecność, położyłem się na konarze obok i dość obojętnie spoglądałem w dół. Próbowałem o niczym nie myśleć, ale nie byłem w stanie. Patrzył na mnie. Jego wzrok wwiercał się w moje plecy.
- Hej, Gilbert, wiesz, co się dzisiaj stało?
Zdziwiony, że się do mnie odezwał, jak gdyby nigdy nic, burknąłem:
- Nie obchodzi mnie to.
- Poszedłem coś zjeść, a tam siedział taki jeden facet. Coś zjadł i chyba mu to zaszkodziło, wiesz, bo zaczął krzyczeć i w ogóle. Wszyscy się od niego odsuwali, no wiesz, jakby był chory czy co. Potem ktoś tam przyszedł, jacyś ludzie, no i go zabrali. – umilkł, pewnie przed oczami po raz kolejny stanął mu ten nieprzyjemny widok.
- I co w tym takiego niezwykłego? – spytałem, przymykając oczy. – Jesteś z wysokiego zagrożenia, nie?
Szybko zorientowałem się, że nie powinienem się odzywać. Moja odpowiedź uruchomiła kolejną falę słów, których, chcąc czy nie chcąc, musiałem słuchać. Jeszcze nikt nigdy tak dużo do mnie nie mówił. Nikt nie opowiadał mi o tym, co robił, albo co widział. Tutaj nie dzieliliśmy się przeżyciami i przemyśleniami. Niczym się nie dzieliliśmy.
„Z nim jest coś nie tak” – przemknęło mi przez myśl, którą dość ciężko było sformułować z powodu nieustającego potoku słów wylewającego się z Ernesta. – „Jest szalony. A ponoć jesteśmy praktycznie z jednej fiolki… to ma być osoba, która ma prawie identyczny jak ja zbiór genów?”
Około południa doszedłem już do stanu całkowitej frustracji. Około południa, bo nie mam zegarka. Nie lubię tych wszystkich dziwnych urządzonek, które starają się zapisywać świat w kilku wybranych literkach czy cyferkach. Południe jest wtedy, kiedy słońce jest najwyżej a wieczór, kiedy znika za horyzontem. Po wschodzie rozpoczyna się poranek. Po południu jest po południu, ale skąd coś takiego jak zegarek ma to wiedzieć? Nie widzi, gdzie jest słońce, prawda? Nie wie, czy jest ciepło, czy gorąco, czy trochę mniej ciepło. Nie wie, jaka jest barwa nieba. Nie ufam zegarkom. Słońce jest o wiele bardziej przewidywalne. Wiadomo, że kiedyś znowu wzejdzie dzień, choćby noc była niewiadomo jak długa.
- Czy masz zamiar siedzieć tu tak długo, aż zgodzę się pójść na te zajęcia?
Kiwnął głową. Oczy zaświeciły mu się z nadzieją.
Prychnąłem.
- Bez szans. Idź sobie wreszcie.
- Nie.
- Mam cię zrzucić z tego drzewa? Spadaj!
- Obiecałem, że oddam ci drzewo, jeśli pomożesz mi w moim planie. Nie chcesz, to twoja strata. Ale teraz drzewo jest wspólne.
- Jest moje!
- Jak nie chcesz się dzielić, to sam spadaj!
- Jeszcze chwila i naprawdę cię stąd zrzucę!
- No, dawaj! Spróbuj! Nie wygrasz z geniuszem!
- Nie jesteś geniuszem, tylko idiotą!
- Sam jesteś idiotą!
Wtedy poczułem jak ta nuta szaleństwa we mnie zaczyna gwałtownie się rozrastać.
Potem stwierdzono, że numer taki i taki ze średniego zagrożenia i numer taki i taki z wysokiego zagrożenia, uszkodzili siebie nawzajem w, mającej źródło w zwierzęcych genach, walce o terytorium. Zanieśli nas do szpitala. Próbowałem uciec, ale nie byłem w stanie. Gdy odciągnęli nas od siebie, podali mi coś na zwiotczenie mięśni.
Lekarze w białych fartuchach poskładali mnie do kupy. Zaszyli każdą, nawet najdrobniejszą rankę. Nafaszerowali mnie jakimś płynem i wyczyścili mi futerko. Nawet mi blizna nie zostanie. Jemu pewnie też nie. Cholera. Jeszcze chwila, a dałbym radę zupełnie urwać mu to ucho.
Zwykle nie jestem brutalny. Raczej obojętny. Nie walczę z innymi. Kiedyś walczyłem, kiedy byłem mały. Ale zawsze obeszło się bez ran większych niż zadrapania i bez wizyty w tym strasznym miejscu, w którym ponoć mieli mi pomóc. Potem się uspokoiłem i wyciszyłem. Nauczyłem się z daleka omijać innych i w ten sposób nie musieć nawet próbować zapanować nad swoim instynktem. Ale Ernest sam się o to prosił. Nie powinien był doprowadzać mnie do szału, siedząc na moim drzewie. Nie powinien w ogóle ze mną rozmawiać. Zbliżać się. Kontaktować.
Rozumiecie chyba, w jaki szał wpadłem, gdy, po nieprzyjemnym, choć krótkim pobycie w szpitalu, okryłem, że Ernest powrócił na drzewo i siedział tam ze swoją zaciętą miną. To był taki szał, że wolałem wycofać się na pewien czas. Nie miałem sił znów walczyć.
Oczywiście następnego dnia wciąż tam był. Poczułem się pokonany. Tak łatwo i z wdziękiem rozłożył mnie na łopatki.
- No dobra – wlazłem na drzewo, wzdychając ciężko. – O co dokładnie ci chodzi? Do czego ci jestem potrzebny na tych cholernych zajęciach?
Ernest patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma. Dopiero po chwili dotarł do niego sens mojej wypowiedzi i rozpromienił się. Jak na geniusza stanowczo zbyt długo myślał.
- No, Gilbert, wiedziałem, że się zgodzisz! Tak się cieszę! Dziękuję!
- Nie robię tego z własnej woli – odpowiedziałem, trochę zakłopotany. – Zostałem zmuszony. Chcę tylko uwolnić się od ciebie i odzyskać drzewo. Więc?
- Więc chodzi o to, żebyśmy się wydostali! Wydostaniemy się stąd i wyjdziemy na wolność, do prawdziwego świata i ludzi!  Świetnie, nie?
Jego entuzjazm przypominał mi trochę mutantów z niskiego zagrożenia. Osobiście nigdy go nie rozumiałem. Nie byłem pewien, czy chcę opuścić ośrodek.
Cóż, przecież nikt mnie nie zmusi. W ostatnim momencie mogę się wycofać. Nie wykopią mnie przecież, nie mają prawa. Ale Ernest może sobie wyjść, proszę bardzo. Przynajmniej da mi spokój.
- Ale musisz mi pomóc. Oni uważają, że my nie jesteśmy zdolni do życia w społeczeństwie. Że nie potrafimy zawierać żadnych znajomości i zachowywać się w cywilizowany sposób. Dlatego musimy zacząć.
- Czyli chcesz, żebym się zmienił w towarzyskiego, przyjacielskiego i otwartego?
- Nie, nie, nie musisz się zmieniać! Wystarczy, że będziesz udawać. Nie ważne jak, ale musimy się wydostać. A tak będzie najprościej. I, widzisz, zrobimy tak: udamy, że dopiero tam, na zajęciach, się poznaliśmy. Będziemy udawać, że słuchamy porad i stosujemy się do nich. Udamy, że się bliżej zaznajomiliśmy, łapiesz? Wtedy stwierdzą, że jesteśmy zdolni do zawierania przyjaźni, czy chociaż dobrych stosunków z innymi i nas wypuszczą. Genialne, nie?
Osobiście nie wiedziałem, co w tym takiego genialnego. Plan wydał mi się naiwny, idiotyczny, bezsensowny, łatwy do rozgryzienia i niemożliwy do wykonania.
Ale co mnie obchodziło, czy się powiedzie?
- Okej – powiedziałem powoli, starannie dobierając słowa. – Idę na to, ale pod jednym warunkiem – mamy ograniczony limit czasowy. Powiedzmy, dwa miesiące. Jeśli do tego czasu się nie uda, koniec umowy i ty znikasz z mojego drzewa. I z mojego życia.
Sądziłem, że się oburzy. Powie, że dwa miesiące to jakiś żart. Że przecież w tak krótkim okresie nic nie zdziałamy. Nikt nie uwierzy, że zmieniliśmy się w ciągu dwóch miesięcy. Nikogo tak szybko nie wypuszczają.
Ale mnie zaskoczył. Uśmiechnął się.
- Umowa stoi. Ale przez te dwa miesiące będziesz się starać, dobra, Gilbert?
Kiwnąłem głową, oszołomiony jego niezachwianym optymizmem i wiarą w powodzenie. Jeszcze nie widziałem nikogo takiego. Ba, on był zapewne pierwszą osobą, z którą naprawdę rozmawiałem.
- Ludzie, jak zawierają umowy, to ściskają sobie dłonie, wiesz?
Wzdrygnąłem się. Nie lubiłem dotyku innych.
Ciekawe, czy to też wynikało z tego, że byłem mutantem, czy też może była to po prostu sprawa wychowania. Moi rodzice pewnie mnie dotykali, ale było to tak dawno, że już tego nie pamiętam. Nigdy potem nikt tego nie robił, chyba, że liczyć lekarzy i tych, z którymi walczyłem.
Wyciągnął do mnie rękę. Wpatrywałem się w nią przez kilka sekund po czym, odwracając głowę w drugą stronę, podałem swoją i uścisnąłem tamtą. Nieco nieumiejętnie, ale zawsze.
Gdy szybko cofnęliśmy dłonie, Ernest też wydawał się zażenowany. Pewnie, podobnie jak ja, bardzo rzadko kogoś dotykał.
- Jestem już zapisany. Pójdź dzisiaj i się zapisz. Grupa B2 – wypowiedział te słowa, spuszczając wzrok. Ja również nie miałem ochoty patrzeć mu w oczy. Zeskoczył z gałęzi drzewa i oddalił się.
Spadł na cztery łapy, zupełnie jak ja.

3 komentarze:

  1. Grupa B2? Ktoś coś sugeruje? :) Ernest to mój Wielki Mistrz Optymizmu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogie Parasolkomaniaczki, dziękuję bardzo za długi i wyczerpujący komentarz na moim blogu (takie czyta się najlepiej). Cieszę się, że jeszcze ktoś Ourana wielbi, jak ja :D Serce me się również raduje, gdy kolejna osoba/y dołączają do grona moich czytelników i mam nadzieję, że dalej będziecie kibicować Ginowi i Rangiku, by jednak trochę polepszyć ich wzajemne hm... stosunki, bo statystyki dziwnie by tu zabrzmiały :)
    Gala się podobała? To dobrze :D I myślę, że o ile teksty trafią wyłącznie na tablicę to jeszcze nie będzie tak źle, byle były podpisane ;p
    Czytając Wasz komentarz do niektórych głosów miałam poczucie deja vi, niektóre te słowa były, jakby wyjęte z moich myśli :D
    Klapki na basenie rządzą!
    Na moim blogu pojawiła się nowy rozdział, a wraz z nim rozwiązanie Gali, więc zapraszam w wolnej chwili :)

    Miyuki

    www.ran-gin.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń