poniedziałek, 31 stycznia 2011

Opowiadanie- jak narazie bez tytułu

Tym razem, tu Karola ^^ (tak, tak, nie można przecież szantażować Dorodoroke, żeby napisała 5 postów pod rząd? *w jej głosie słychać dziwny sarkazm*)
Kolejna część naszego opowiadania, które dopiero się rozkręca. Zdążyłam też stwierdzić, że Ernest to bardzo ładne imię. Na przykład Ernest Hemingway miał 40 kotów ^^.
Bardzo dziękuję za wszystkie wasze konstruktywne komentarze. Postaram się też skomentować wasze posty, z którymi mam chyba jakieś zaległości.
Enjoy it! :)

2.

-… No, więc o to mi mniej więcej chodzi.
Otrząsnąłem się z zamyślenia i spojrzałem na niego z powątpiewaniem.
- Czy dobrze zrozumiałem: chcesz, żebym zapisał się z tobą na zajęcia integrujące. O tym nawijałeś przez pół godziny?
- Jesteś okrutny, zamykając wszystko, co powiedziałem, w tym jednym zdaniu! Ale tak, początkowa część mojego planu właśnie to zakłada.
- Nie.
- Co?!
Straszne, jakim można być idiotą. Mógłbym jeszcze trochę ponabijać się z tego w duchu, ale obecność Ernesta już zaczęła mnie irytować i teraz chciałem tylko się go pozbyć.
- „Nie” to znaczy „nie”. Spytałeś i masz odpowiedź. A teraz spadaj.
To zdawało się zamknąć mu usta. Przymknąłem oczy i oparłem się o gałąź, starając się o niczym nie myśleć. To był mój sposób na życie. Najbezpieczniejszy ze wszystkich. Nie trzeba też wkładać w to dużo wysiłku. Choć, trzeba przyznać, czasami miałem ochotę stać się szaleńcem i rzucić się na wszystko, co się rusza, ale nie zrobiłem tego. To nie byłoby prawdziwe życie.
- Nie! – jego ostry, przeszywający głos nagle wyrwał mnie z przyjemnego odrętwienia.
- Co? – zamrugałem oczyma, żeby powrócić do rzeczywistości i świadomość, że idiota wciąż tam był, zupełnie mnie zaskoczyła.
- „Nie” to znaczy „nie”! Nie pójdę sobie stąd.
Westchnąłem ciężko. „Znudzi mu się po godzinie” – oceniłem, przyglądając się chłopakowi z namysłem. – „Nie wygląda na osobę, która potrafi siedzieć w jednym miejscu i nic nie robić.”
- Okej. To ja sobie pójdę – zeskoczyłem z drzewa. Zabawne, że nigdy nic mi się nie stało, choć zwykle wspinałem się dość wysoko. Cóż, nie bez powodu mówi się, że koty zawsze spadają na cztery łapy.
Ernest podciągnął kolana pod brodę i skrzyżował ręce na piersi w geście uporu.
- Nie licz na to, że sobie pójdę! – zawołał za mną. – Nigdzie się stąd nie ruszam! Słyszysz, Gilbert?! Słyszysz?!
Nawet się nie odwróciłem.
Kiedy wróciłem wieczorem, wciąż tam siedział. Nie podszedłem do niego. Nie zbliżyłem się, tylko obserwowałem z daleka. Siedział, machając nogami i kręcąc młynka palcami. Faktycznie nie umiał trwać w bezruchu. Patrzyłem chwilę w jego stronę, po czym doszedłem do wniosku, że, czemu nie, niech posiedzi sobie tam jeszcze trochę. Rano na pewno go już nie będzie.
Ernest okazał się większym uparciuchem, niż sądziłem. Następnego dnia znów zastałem go w tym samym miejscu. Trzymał w ręku kanapkę, co oznaczało, że jednak zszedł na dół na noc. Mimo to, liczyło się, że teraz zajmował moje drzewo. To zaczynało być naprawdę wkurzające.
Starając się ignorować jego obecność, położyłem się na konarze obok i dość obojętnie spoglądałem w dół. Próbowałem o niczym nie myśleć, ale nie byłem w stanie. Patrzył na mnie. Jego wzrok wwiercał się w moje plecy.
- Hej, Gilbert, wiesz, co się dzisiaj stało?
Zdziwiony, że się do mnie odezwał, jak gdyby nigdy nic, burknąłem:
- Nie obchodzi mnie to.
- Poszedłem coś zjeść, a tam siedział taki jeden facet. Coś zjadł i chyba mu to zaszkodziło, wiesz, bo zaczął krzyczeć i w ogóle. Wszyscy się od niego odsuwali, no wiesz, jakby był chory czy co. Potem ktoś tam przyszedł, jacyś ludzie, no i go zabrali. – umilkł, pewnie przed oczami po raz kolejny stanął mu ten nieprzyjemny widok.
- I co w tym takiego niezwykłego? – spytałem, przymykając oczy. – Jesteś z wysokiego zagrożenia, nie?
Szybko zorientowałem się, że nie powinienem się odzywać. Moja odpowiedź uruchomiła kolejną falę słów, których, chcąc czy nie chcąc, musiałem słuchać. Jeszcze nikt nigdy tak dużo do mnie nie mówił. Nikt nie opowiadał mi o tym, co robił, albo co widział. Tutaj nie dzieliliśmy się przeżyciami i przemyśleniami. Niczym się nie dzieliliśmy.
„Z nim jest coś nie tak” – przemknęło mi przez myśl, którą dość ciężko było sformułować z powodu nieustającego potoku słów wylewającego się z Ernesta. – „Jest szalony. A ponoć jesteśmy praktycznie z jednej fiolki… to ma być osoba, która ma prawie identyczny jak ja zbiór genów?”
Około południa doszedłem już do stanu całkowitej frustracji. Około południa, bo nie mam zegarka. Nie lubię tych wszystkich dziwnych urządzonek, które starają się zapisywać świat w kilku wybranych literkach czy cyferkach. Południe jest wtedy, kiedy słońce jest najwyżej a wieczór, kiedy znika za horyzontem. Po wschodzie rozpoczyna się poranek. Po południu jest po południu, ale skąd coś takiego jak zegarek ma to wiedzieć? Nie widzi, gdzie jest słońce, prawda? Nie wie, czy jest ciepło, czy gorąco, czy trochę mniej ciepło. Nie wie, jaka jest barwa nieba. Nie ufam zegarkom. Słońce jest o wiele bardziej przewidywalne. Wiadomo, że kiedyś znowu wzejdzie dzień, choćby noc była niewiadomo jak długa.
- Czy masz zamiar siedzieć tu tak długo, aż zgodzę się pójść na te zajęcia?
Kiwnął głową. Oczy zaświeciły mu się z nadzieją.
Prychnąłem.
- Bez szans. Idź sobie wreszcie.
- Nie.
- Mam cię zrzucić z tego drzewa? Spadaj!
- Obiecałem, że oddam ci drzewo, jeśli pomożesz mi w moim planie. Nie chcesz, to twoja strata. Ale teraz drzewo jest wspólne.
- Jest moje!
- Jak nie chcesz się dzielić, to sam spadaj!
- Jeszcze chwila i naprawdę cię stąd zrzucę!
- No, dawaj! Spróbuj! Nie wygrasz z geniuszem!
- Nie jesteś geniuszem, tylko idiotą!
- Sam jesteś idiotą!
Wtedy poczułem jak ta nuta szaleństwa we mnie zaczyna gwałtownie się rozrastać.
Potem stwierdzono, że numer taki i taki ze średniego zagrożenia i numer taki i taki z wysokiego zagrożenia, uszkodzili siebie nawzajem w, mającej źródło w zwierzęcych genach, walce o terytorium. Zanieśli nas do szpitala. Próbowałem uciec, ale nie byłem w stanie. Gdy odciągnęli nas od siebie, podali mi coś na zwiotczenie mięśni.
Lekarze w białych fartuchach poskładali mnie do kupy. Zaszyli każdą, nawet najdrobniejszą rankę. Nafaszerowali mnie jakimś płynem i wyczyścili mi futerko. Nawet mi blizna nie zostanie. Jemu pewnie też nie. Cholera. Jeszcze chwila, a dałbym radę zupełnie urwać mu to ucho.
Zwykle nie jestem brutalny. Raczej obojętny. Nie walczę z innymi. Kiedyś walczyłem, kiedy byłem mały. Ale zawsze obeszło się bez ran większych niż zadrapania i bez wizyty w tym strasznym miejscu, w którym ponoć mieli mi pomóc. Potem się uspokoiłem i wyciszyłem. Nauczyłem się z daleka omijać innych i w ten sposób nie musieć nawet próbować zapanować nad swoim instynktem. Ale Ernest sam się o to prosił. Nie powinien był doprowadzać mnie do szału, siedząc na moim drzewie. Nie powinien w ogóle ze mną rozmawiać. Zbliżać się. Kontaktować.
Rozumiecie chyba, w jaki szał wpadłem, gdy, po nieprzyjemnym, choć krótkim pobycie w szpitalu, okryłem, że Ernest powrócił na drzewo i siedział tam ze swoją zaciętą miną. To był taki szał, że wolałem wycofać się na pewien czas. Nie miałem sił znów walczyć.
Oczywiście następnego dnia wciąż tam był. Poczułem się pokonany. Tak łatwo i z wdziękiem rozłożył mnie na łopatki.
- No dobra – wlazłem na drzewo, wzdychając ciężko. – O co dokładnie ci chodzi? Do czego ci jestem potrzebny na tych cholernych zajęciach?
Ernest patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma. Dopiero po chwili dotarł do niego sens mojej wypowiedzi i rozpromienił się. Jak na geniusza stanowczo zbyt długo myślał.
- No, Gilbert, wiedziałem, że się zgodzisz! Tak się cieszę! Dziękuję!
- Nie robię tego z własnej woli – odpowiedziałem, trochę zakłopotany. – Zostałem zmuszony. Chcę tylko uwolnić się od ciebie i odzyskać drzewo. Więc?
- Więc chodzi o to, żebyśmy się wydostali! Wydostaniemy się stąd i wyjdziemy na wolność, do prawdziwego świata i ludzi!  Świetnie, nie?
Jego entuzjazm przypominał mi trochę mutantów z niskiego zagrożenia. Osobiście nigdy go nie rozumiałem. Nie byłem pewien, czy chcę opuścić ośrodek.
Cóż, przecież nikt mnie nie zmusi. W ostatnim momencie mogę się wycofać. Nie wykopią mnie przecież, nie mają prawa. Ale Ernest może sobie wyjść, proszę bardzo. Przynajmniej da mi spokój.
- Ale musisz mi pomóc. Oni uważają, że my nie jesteśmy zdolni do życia w społeczeństwie. Że nie potrafimy zawierać żadnych znajomości i zachowywać się w cywilizowany sposób. Dlatego musimy zacząć.
- Czyli chcesz, żebym się zmienił w towarzyskiego, przyjacielskiego i otwartego?
- Nie, nie, nie musisz się zmieniać! Wystarczy, że będziesz udawać. Nie ważne jak, ale musimy się wydostać. A tak będzie najprościej. I, widzisz, zrobimy tak: udamy, że dopiero tam, na zajęciach, się poznaliśmy. Będziemy udawać, że słuchamy porad i stosujemy się do nich. Udamy, że się bliżej zaznajomiliśmy, łapiesz? Wtedy stwierdzą, że jesteśmy zdolni do zawierania przyjaźni, czy chociaż dobrych stosunków z innymi i nas wypuszczą. Genialne, nie?
Osobiście nie wiedziałem, co w tym takiego genialnego. Plan wydał mi się naiwny, idiotyczny, bezsensowny, łatwy do rozgryzienia i niemożliwy do wykonania.
Ale co mnie obchodziło, czy się powiedzie?
- Okej – powiedziałem powoli, starannie dobierając słowa. – Idę na to, ale pod jednym warunkiem – mamy ograniczony limit czasowy. Powiedzmy, dwa miesiące. Jeśli do tego czasu się nie uda, koniec umowy i ty znikasz z mojego drzewa. I z mojego życia.
Sądziłem, że się oburzy. Powie, że dwa miesiące to jakiś żart. Że przecież w tak krótkim okresie nic nie zdziałamy. Nikt nie uwierzy, że zmieniliśmy się w ciągu dwóch miesięcy. Nikogo tak szybko nie wypuszczają.
Ale mnie zaskoczył. Uśmiechnął się.
- Umowa stoi. Ale przez te dwa miesiące będziesz się starać, dobra, Gilbert?
Kiwnąłem głową, oszołomiony jego niezachwianym optymizmem i wiarą w powodzenie. Jeszcze nie widziałem nikogo takiego. Ba, on był zapewne pierwszą osobą, z którą naprawdę rozmawiałem.
- Ludzie, jak zawierają umowy, to ściskają sobie dłonie, wiesz?
Wzdrygnąłem się. Nie lubiłem dotyku innych.
Ciekawe, czy to też wynikało z tego, że byłem mutantem, czy też może była to po prostu sprawa wychowania. Moi rodzice pewnie mnie dotykali, ale było to tak dawno, że już tego nie pamiętam. Nigdy potem nikt tego nie robił, chyba, że liczyć lekarzy i tych, z którymi walczyłem.
Wyciągnął do mnie rękę. Wpatrywałem się w nią przez kilka sekund po czym, odwracając głowę w drugą stronę, podałem swoją i uścisnąłem tamtą. Nieco nieumiejętnie, ale zawsze.
Gdy szybko cofnęliśmy dłonie, Ernest też wydawał się zażenowany. Pewnie, podobnie jak ja, bardzo rzadko kogoś dotykał.
- Jestem już zapisany. Pójdź dzisiaj i się zapisz. Grupa B2 – wypowiedział te słowa, spuszczając wzrok. Ja również nie miałem ochoty patrzeć mu w oczy. Zeskoczył z gałęzi drzewa i oddalił się.
Spadł na cztery łapy, zupełnie jak ja.

sobota, 29 stycznia 2011

Obrażone

Hej, tu OD! (czytaj: Obrażona Dorodoroke)
Obrażam się na was. Wszystkich!
Spełniamy tu wasze zachcianki dotyczące opowiadań, a od czasu jego dodania nie pojawił się ani jeden komentarz, konstruktywny czy nie! Zaznaczam, że post pojawił się już w czwartek, a dziś jest sobota po południu, więc nie mówcie mi, że nie mieliście czasu!
No dobrze, dobrze, już, wybaczę wam, pod warunkiem, że skomentujecie posta z opowiadaniem. Napiszcie, że jest:
a) urocze
b) niezrozumiałe
c) beznadziejne
d) mroczne
Możecie nawet wybrać tylko jedną z tych opcji i w komentarzu wpisać literkę... to dużo nie kosztuje...
Ale nie martwcie się, mnie też dopadł leń. Dlatego teraz piszę tego posta, po to, aby nie robić innych rzeczy, które powinnam.
Na znak pojednania ja wam dam ostatnie fotki parasoli, jakie mam, a wy mi chociaż jeden komentarz do opowiadania. Co wy na to?
A będziecie chcieli 14 lutego jakiegoś walentynkowego posta? Bo nie wiem, jeśli tak, będę musiała się nad nim zacząć zastanawiać...
Jeszcze jedno - do chat noir: skoro porwał cię Bleach, przeczytaj opowiadanie Karoli z Uraharą. Powinnaś doskonale zrozumieć.
Aha, parasole znalazłam na stronach: http://www.fultonumbrellas.com/shop/index.html oraz http://www.brolliesgalore.co.uk/. Jest ich tam dużo, dużo więcej. I jeszcze raz dziękuję pasjonatce parasoli, kaloszy i ukulele - Oli - za pomoc!

Dorodoroke

Bardzo artystyczny, nie? Dla wielbicieli sztuki

A to coś dla naszej Imarabel i jej bloga arc en ciel. Skłoni cię to do napisania nowego posta?


Ten strasznie mi się podoba. Prosty wzór w kropki, a ma coś w sobie...

czwartek, 27 stycznia 2011

Opowiadanie

Tu Dorodoroke. Hej!
Bardzo dawno nie dodawałyśmy żadnego posta. No wiem, wiem...
Ale teraz dodajemy FAJNEGO posta. Bo, zgodnie z naszą cudowną ankietą, w której, przypominam, zdecydować mieliście, czego powinno być więcej na blogu, definitywnie zwyciężyły "opowiadania" -
kliknęło na nie aż 8 osób, co jest niezłym wynikiem, zważając na raczej niewielką liczbę czytających nasze posty ludzi. No to napiszemy opowiadanie, a co!
Będzie to opowiadanie dłuższe, podzielone na coś, co nazwać możecie rozdziałami. Dłuższe, ale bez przesady. Pisać je będziemy we dwójkę, bo będzie mniej roboty. Tytuł... z tym mamy mały problem. O, może tak: wstawimy trochę opowiadania, a potem ogłosimy konkurs na najlepszy tytuł?
Na razie nazwijmy to Opowiadaniem, z dużej litery. Pod spodem zamieszczam pierwszy "rozdzialik" - bardzo króciutki, stanowić ma w sumie taki tylko wstęp. Czytajcie i komentujcie!

P.S. Może jeszcze nie strzelajcie z tytułami, skoro nie macie pojęcia, o czym to coś w ogóle jest...

Dorodoroke

1.

… ilekroć spadałem, zaraz znów się podnosiłem. Byłem jak kot, dziki, nieprzystępny, nie szukający towarzystwa. Właziłem na drzewo i, w ramach buntu, nie schodziłem z niego aż do wieczora. Miałem takie swoje miejsce, gdzie gałęzie tworzyły wygodne siedzisko, a nikt mnie nie widział. Wokół panowała dziwna cisza, słyszałem własny oddech, swoje szybkie bicie serca. Wśród tych liści, ogarniał mnie dziwny spokój. I smutek. Tęskniłem za czasami, których nigdy nie było i nigdy nie będzie. Ale koty nie potrafią płakać, prawda?
Moje życie powinno być takie- mieszkałbym sobie w jakimś domu z ogrodem. Albo małym mieszkaniu w dużym, wysokim budynku. Albo w apartamencie w jeszcze wyższym budynku. Jadłbym prawdziwe śniadanie, prawdziwy chleb i prawdziwe masło. Miałbym prawdziwe ubranie, jeden komplet na pewno wystarczy. Chodziłbym do prawdziwej szkoły, gdzie byłyby prawdziwe lekcje, nawet jeśliby mi nie szło. A co najlepsze- miałbym prawdziwych rodziców. Nie musieliby być nawet moi. Jeśli nie urodziliby mnie, to przecież prawdziwi rodzice mieszkają w sercu. Kochaliby mnie.
Naprawdę.
Zamiast tego, siedzę teraz na drzewie, sam. To jest najlepsza rzecz, którą mogę teraz robić. Siedzieć tu i rozmyślać. Słuchać własnego pulsu, który świadczy, że jeszcze żyję tym swoim marnym życiem. Patrzeć na pojedynczą namiastkę lasu, zniszczonego wieki temu. Przez człowieka. Który teraz niszczy mnie.
Moje życie było dość nudne. Niby mogłem chodzić na różne zajęcia, mające mnie przystosować do życia w społeczeństwie, ale ja byłem odludkiem. Zresztą samo hasło „społeczeństwo” uznawałem za wymysł jakiegoś szaleńca. Każdy dba tylko o swój własny interes. O mnie nikt nie zadba. Te wszystkie państwa pewnie teraz przeklinają się za ten eksperyment, że teraz muszą nas utrzymywać. Aż do końca naszego krótkiego, marnego życia.
Oczywiście, jakieś pięćdziesiąt lat temu wprowadzono w życie dekret o „prawie do życia we społeczeństwie”. Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie dzięki temu dekretowi jeszcze żyję i tu jestem. Dostaję darmowe lekcje integrujące, na które nie muszę przychodzić, bo o tym mówi inny dekret, a resztę czasu mam spędzać wygodnie w ramach funduszy państwa. Żyję na ich koszt, bo to oni mnie stworzyli.
Nie jestem nikomu potrzebny. Całymi dniami, od kiedy się urodziłem, nic nie robię. To się nie zmieni.
Teren Instytutu Opiekuńczego jest dość spory. To cały mój świat, ponieważ nigdy nie widziałem niczego innego. Wszystko jest otoczone naprawdę grubymi murami, wysokości trzech takich jak ja. Prawdopodobnie mur sięga także pod ziemię. Niemożliwe jest stąd uciec. Nawet jeśliby się udało, to gdzie potem pójść? Jest także brama, strzeżona dzień i noc, a strażnicy zmieniają się dość często. To przez nią wynoszeni są ci nieszczęśnicy, którzy skończyli tutaj swój żywot, a także nieliczni szaleńcy, którzy zaliczyli zajęcia integrujące. Do ośrodka należą także trzy długie, w kształcie litery L kompleksy mieszkalne- wysokiego ryzyka, średniego ryzyka i niskiego ryzyka. Mieszkam w tym drugim. Z zasady nie widuję się z mieszkańcami z innych kompleksów. Z dwóch powodów- ci z wysokiego ryzyka byli dziwnymi szaleńcami, którym piana leciała z ust, a z niskiego to sami wariaci, uznający wychowawców za bogów. To oni chodzili na zajęcia integrujące i tylko niektórym z nich udawało się opuścić Instytut. Rozmowa z nimi ograniczała się do cierpliwego wysłuchiwania okrzyków zachwytu. Każdy kompleks był podzielony na trzy części- mieszkalną, gdzie mieściły się ciasne pokoje o ścianach różnej długości i kłódkach w drzwiach (zamykali niektórych na noc), jadalną, gdzie stały stoły, a na ladzie gotowe posiłki do wyboru- niektórym szaleńcom serwowali herbatki uspakajające, po których oglądało się otoczenie przekrwionymi oczami- oraz na część wypoczynkową, gdzie można było pograć w różne gry integracyjne. Nikt tam nie przychodził. Po co? Żeby zrobić sobie pranie mózgu i kleić się do każdego, naiwnie wierząc, że wszyscy są przyjaciółmi?
Na terenie Instytutu leżą również dwa boiska- jedno do sportu zwanego koszykówką, a drugie, wyłożone zieloną murawą, do futbolu. Też nikt w to nie gra. Szczerze mówiąc, nie postawiłem stopy na środku któregokolwiek boiska- teren tam jest po prostu zbyt odsłonięty, wszyscy cię widzą i jedyną prawdziwą rzeczą na tym świecie staje się twój oddech. Potem z reguły delikwent, który odważył się na taki czyn, zaczyna ganiać za swoim ogonem (jeśli go ma) i jest przenoszony w trybie pilnym do szpitala.
Szpital leży w jednym z krańców Instytutu. To najgorsze miejsce na Ziemi. Pachnie tam środkami dezynfekującymi i Śmiercią. Dlatego, kiedy już przychodzi pora na pewne rzeczy, lepiej ukryć się gdzieś w krzakach i tam przeczekać. Wtedy chociaż nie jest się wśród sztucznych, ukrytych za maskami, lekarzy, którzy pragną, abyś jak najszybciej zakończył swój żywot. Bo jeśli nie można było decydować o swoim życiu, to dlaczego nie zrobić inaczej ze swoją śmiercią?
Do Instytutu należą jeszcze tak zwane „wybiegi”- miejsca, gdzie mamy poczuć się podobnie jak we własnym środowisku. Ale to nigdy nie będzie domem. Tylko tu rosną nieliczne drzewa, wśród których mogę znaleźć schronienie. Obok są różne bagna, wysoka na kilka metrów trawa, krzaki, a nawet mały, zapuszczony zbiornik wodny- oczywiście codziennie ze świeżą wodą.
To w tym miejscu znajduję się przez większość dnia. Jestem na moim drzewie i patrzę jak zamyka się rozmaitych szaleńców, jak wynosi się trupy przez bramę, jak wszystkie gatunki powoli tu giną.
Wszelkie moje kłopoty zaczęły się, kiedy ktoś zajął moje drzewo. Był z mojego gatunku- nasi poprzednicy mieli pracować w kopalniach i ostrzegać ludzi przed różnymi wybuchami lub brakiem tlenu. Mamy uszy jak u kota, zawsze sterczące w górę, dobry słuch, widzimy też w ciemności, a w zależności od wieku nasze ciało porasta sierść.
-Hej,- powiedział- miły dziś mamy dzień, co nie?
Na ręce miał przyczepioną opaskę z napisem „Wysokie ryzyko”. To dziwne, ze nadal potrafił mówić.
-Hej,- powiedziałem- złaź.
Nie lubię towarzystwa. Nie rozmawiam z innymi. Nie uśmiecham się do osób, które codziennie mijam na korytarzu. Tu u nas panuje niepisana zasada: miej spokój i daj spokój innym. Nikt nie łaknie przyjaciół, kontaktów czy znajomości. Wolimy być sami. Szczególnie ja.
Zupełnie nie przejmując się moimi słowami, chłopak rozłożył się bardziej na gałęzi, gdzie zwykle leżałem.
-Chcesz się bić?- zapytał. Miał poszarpane lewe ucho, więc musiał wdać się w jakąś bójkę.- Jak się nazywasz? Po co ci to drzewo?
-To moje drzewo, więc złaź- powtórzyłem.
Po raz pierwszy w życiu rozmawiałem z kimś tak długo. Znaczy pewnie wcześniej mówili tyle do mnie rodzice, ale umarli niedługo po tym, jak się urodziłem. Pamiętam tylko ich twarze. Żadna się nie uśmiecha.
Z powodu zmieszania tylu różnych genów, umieramy o wiele szybciej iż normalny człowiek. Żyjemy bardziej intensywnie, stajemy się dorośli zanim przekroczymy ustawową pełnoletniość. Z punktu widzenia prawa wciąż jesteśmy dziećmi. Chyba dlatego tak o nas dbają.
-Twoje drzewo, tak?- powtórzył tamten.
-Uhm.
Przyjrzałem się intruzowi bliżej. W sumie wyglądał podobnie jak ja, tyle że był trochę mniej obrośnięty sierścią. I miał jaśniejsze włosy. Krótkie, oczywiście. Wszyscy mieliśmy krótkie włosy. Trzy razy do roku przyjeżdżali do nas jacyś ludzie ze śmiesznymi urządzeniami i przerażonymi minami. I je ścinali.
-Dużo mówisz, wiesz? Znaczy, oprócz mnie, bo ja mówię najwięcej, gdyż jestem geniuszem. Dotąd najdłuższe zdanie,  które otrzymałem w odpowiedzi brzmiało: „O, rany! On jest cudowny!”.
-E?
-Oczywiście nie było związane zupełnie z moim pytaniem. Rozmawiałem sobie z taką dziewczyną- ptakiem na zajęciach przystosowawczych…
Nie bardzo chciało mi się wierzyć w jego opowieść, choć musiałem przyznać, że był najbardziej gadatliwym mutantem mieszkającym na terenie Instytutu.
-Geniusz, zajęcia i wysokie ryzyko, tak?- zapytałem sceptycznie.
-Pobiłeś rekord! O jeden wyraz!- cieszył się. Jego zielone oczy, takie same jak moje, błyszczały się. Rzadko widzę tu takie oczy. Każde spojrzenie, które napotykam, pełne jest rezygnacji. Podekscytowani są tylko ci z niskiego zagrożenia. Idioci. Czym tu się ekscytować?
-Złaź!
-No i proszę-  nieznajomy od razu zmienił ton i westchnął teatralnie.- Możemy zawrzeć umowę, co? Wysłuchaj mojego planu i pomóż mi go wypełnić, a obiecam ci, że jeżeli wszystko dobrze pójdzie, będziesz naprawdę szczęśliwy. Co ty na to?
-Nie - odpowiedziałem niemal odruchowo.
-Oj, nie bądź taki. Jak się nazywasz?
-Gilbert.
-Ja jestem Ernest. Naprawdę nie chcesz być szczęśliwy? Oddam ci to twoje drzewo nawet, ale dopiero, jak mnie wysłuchasz.
-Chcę…- zacząłem.
-To dlaczego nie chcesz wysłuchać planu, który to zmieni?
Przed oczami przeleciało mi moje dość beznadziejne życie, w którym nie zrobiłem nic wartego uwagi. Żadnych planów na przyszłość nie miałem, wiedziałem tylko, że przez wiele kolejnych dni nadal leżałbym na tym drzewie, o ile tylko udałoby mi się zrzucić tego idiotę.
„Słuchanie nic nie kosztuje”, pomyślałem sobie.
-Wchodzę w to- rzuciłem.

środa, 19 stycznia 2011

Garfield i Wielki Powrót Wielkiej Dorodoroke

Tak, dobrze zrozumieliście!
Wróciłam!
Nie to, żebym ja tak sama. Karola jednak bardzo mądrze stwierdziła, że skoro ona napisała już z 5 postów pod rząd, to ja też powinnam coś wyskrobać. Uświadamiając sobie, jak bardzo byłam ostatnimi czasy leniwa, postanowiłam więc napisać.
Garfield to kot, którego wszyscy chyba chociaż kojarzą. Stworzoną przez Jima Daviesa postać znacie pewnie z takiej tam wieczorynki dla dzieci, stworzyli też o Garfieldzie pełnometrażowe filmy (które STRASZNIE mi się nie podobały, ale cóż... każdy ma inne gusta) a kiedyś chyba krótkie, zabawne "komiksy" z Garfieldem publikowane były w Gazecie Wyborczej.
Więc post będzie o tych "komiksach", czyli o tym, czym Garfield naprawdę jest. Leniwy, uwielbiający jeść, chwilami wyjątkowo wredny, stary kot Garfield, który mieszka ze swym panem Jonem - wielkim pechowcem w życiu i miłości, który czas spędza usiłując umówić się z jakąś dziewczyną - oraz z  Odiem, pełnym energii i raczej nie grzeszącym rozumem psem. Oprócz tych bohaterów w komiksach pojawiają się także inne postacie, takie jak uroczy, malutki kociak Nermal, zamieszkujące dom pająki czy myszy, rodzina Jona, na stałe mieszkająca na wsi... 
Polecam Garfielda wszystkim, którzy lubią się pośmiać. Te kilka komiksów, które tu publikuję, pochodzą z książki Garfield FAT CAT 3-PACK VOL. 14, zakupionej w Stanach i dlatego są po angielsku - doszłam jednak do wniosku, że czytelnicy bloga angielski znają przynajmniej na tyle, żeby zrozumieć sens żartów. Jeżeli ktoś miałby mimo to jakiś problem, a nie chce mu się zaglądać na ling.pl, piszcie w komentarzach, oki?

Dorodoroke

Specjalnie dla zafascynowanej brownie Karoli

sobota, 15 stycznia 2011

Czym jest Fredi?

No, dobrze, to dość głupie pytanie. Bo nie zgadniecie. Fredi jest chomikiem. Od kiedy odgrzebałam moje stare książki, ta zafascynowała mnie ponownie. Autorem jest Dietlof Reiche. "Fredi dzikie życie chomika" jest lekturą polecaną bardziej dla dzieci i właścicieli tych małych, puszystych kuleczek.
Fredi nie jest po prostu zwyczajnym chomikiem syryjskim: ruchliwym, upartym i nieustannie głodnym. Już w sklepie zoologicznym daje się zauważyć, że jest wyjątkowy. Od bijatyk młodych chomików trzyma się z daleka, woli rozmyślać. Dostaje szansę, gdy ląduje u Master Johna, pośród jego książek. Musi wprawdzie znosić dwie zuchwałe świnki morskie i srogiego kocura Williama, ale też uczy się czegoś, co wprawia wszystkich w najwyższe zdumienie... A to dopiero pierwsza część przygód Frediego!

Hm... co by tu dodać? Okładka jest mało czytelna, ale ten największy to kot William, te dwie trochę mniejsze to świnki morskie- Enrico i Caruso, a ten najmniejszy to właśnie Fredi, przy komputerze Master Johna (tak, człowieka byłoby zbyt trudno narysować ;P).
Moimi ulubionymi bohaterami są dwie świnki morskie i ich piosenki. A więc:
Tylko koncertem jest życie nasze,
wygwizdywanym każdego dnia.
Więc po co wciąż się tak trudzicie,
myślicie może, że to coś da?

Życie jest warte funta kłaków,
wygwiżdż je, a będziesz zuch.
Chomikowanie jest dla dziwaków,
nie dla świnek morskich dwóch.
 Karola

wtorek, 11 stycznia 2011

O co chodziło z tą całą ankietą?

Tytuł ankiety jest chyba jasny: Czego przydałoby się więcej na blogu? W zasadzie powinien brzmieć, czego jest na tym blogu za mało według Was, ale uznałam, że ta pierwsza wersja przedstawia mniej potencjalnych wątpliwości. (To znaczy: ja nie widzę żadnych wątpliwości, ale to chyba normalne u autorów ankiet).

Dalsza sprawa: możliwe opcje. Można było oddać swój głos na kilka, o czym informowały takie małe, prawie niewidoczne, szare literki. (nie, to nie moja wina , tak się po prostu ustawiło!).

Co kryje się z pod każdą z opcji?
Parasoli ^.^ (4 głosy, czyli 36%) --> przykłady takich postów pod etykietą "parasole". Najczęściej tworzy je Dorodoroke... *znacząca cisza*
Opowiadań (8 głosów, czyli 72%)---> przykłady takich postów można znaleźć pod etykietą "opowiadania". Jak na razie TYLKO ja je tworzę, bo Dorodoroke nie chce publikować żadnego ze swych opowiadań (a ma ich trochę), niezależnie od tego jak ją namawiam.
Recenzji różnych rzeczy (5 głosów, czyli 45%)--> przykłady takich postów można znaleźć pod etykietą "recenzje". No, a oceniać można praktycznie wszystko.
Rysunków (5 głosów, czyli 45%)---> naprawdę muszę to tłumaczyć? No, dobrze, a więc jak na razie ja tylko wstawiam rysunki, bo nie mam skanera i dopada mnie leń. (Tak, to zdanie jest nielogiczne, ale o to chodziło).
Muzyki (6 głosów, czyli 54%) --> to też muszę tłumaczyć? A więc: muzyka to dość obszerne hasło. Co daje dużą swobodę działania. (Przykładem jest post Dorodoroke pt. "Co można napisać w poście, jeśli nie ma się na niego pomysłu?"
Filmów (5 głosów, czyli 45%)--> patrz: muzyka.
Bleacha (nie, aizen) (2 głosy, czyli 18%) --> no, nareszcie jest coś do wyjaśnienia. Bleach to dość długie anime. Jest bardzo fajne, jeśli przewija się nudne momenty. (odsyłam do wikipedii dla chętnych). A ta część w nawiasie... hm... po prostu zignorujcie ją ;P Jeśli ktoś chce zacząć oglądać- spis odcinków
E... nie wiem? (4 głosy, czyli 36%) --> dla niezdecydowanych lub dla żartu (nieodpowiednie skreślić)

A teraz: największa popularność zyskała kategoria "Opowiadania"!
Musze przyznać, ze to mnie nawet cieszy, ponieważ będę mogła szantażować Dorodoroke, aby coś napisała ^^

Karola.

piątek, 7 stycznia 2011

Jak dopadł mnie leń?

Siedząc sobie przy biurku i bazgrząc coś w zeszycie ujrzałam Lenia. Na początku był bardzo malutki, ale potem zjadł moje ciastko i zaczął rosnąć. Rósł tak i rósł aż stał się na tyle duży, że mógł wskoczyć na biurko. Siedział tam sobie, machając nogami.
-Zejdź stąd- powiedziałam.- Przeszkadzasz mi rysować.
-A co rysujesz?
-Obrazek na bloga, a ty trzymasz tą swoją brudną rękę na środku kartki.
Leń popatrzył badawczo a mój dopiero co zacząty obrazek i stwierdził z grobową miną:
-Brzydki! Takiego nie możesz umieścić. Jest... no, wręcz karygodny. Zresztą po co masz umieszczać ten rysunek na blogu? Lepiej napisz tylko tego posta.
Spojrzałam na mój ostro skrytykowany rysunek. Rzeczywiście, nie był najlepszy. Poprzyglądawszy tak mu się, musiałam przyznać Leniowi rację.
-No tak, rzeczywiście będzie o wiele lepiej coś napisać. Mo.że posta o Garfieldzie? Nie, zły pomysł- Dorodoroke to chciała napisać. Może coś o jakimś anime? Albo książce?
-Przeciez ty nie czytasz żadnych mądrych rzeczy.
-Jak nie? Oczywiście, że czytam.
Jednak znów się zastanowiłam i musiałam przyznać, że ostatnio nie przeczytałam nic wartego uwagi. Ankiety też nie można było skomentować, bo zostały jeszcze trzy dni do jej zakończenia.
-Na pewno wolisz teraz uciąć popołudniową drzemkę- kusił leń.
-No tak, wolę- przyznałam.-W takim wypadku nowego posta nie będzie.
-Juhu!- ucieszył się Leń.
-Ale... czekaj, czekaj, przecież ty leżałeś cały dzień do góry brzuchem, więc teraz jesteś wypoczęty i możesz napisać tą notkę.
-Protestuję.
-Nie bądź taki. Dam ci jeszcze jedno ciastko.
-No, dobrze, dobrze, ale ma być podwójna bita śmietana i truskawki.         
-Bardzo proszę.
Ale niech tajemnica zostanie, jak je zdobyłam.
Pozdrowienia od Lenia,
Karolina.
-Mm... bardzo dobre. Mogę jeszcze kawałek?
-Nie! A napiszesz kolejną notkę?
-Co to za pytanie?!

wtorek, 4 stycznia 2011

Święta po raz ostatni.

No, dobrze, dobrze- ostatnio coś za dużo pisze o świętach. Bo kto chciałby tyle czytać mniej więcej o tym samym. Więc niniejszym postanawiam, że to będzie już KONIEC postów o świętach 2010 (na 2011 będziecie musiały jeszcze poczekać...).

Co mnie skłoniło do napisania tego postu? Otóż pewne zdjęcie, w którego posiadanie weszłam (nie jest ono mojego autorstwa). To jest tort, który jadłam, ale moja siostra wygrzebywała z niego wszystkie cukrowe kuleczki.


Karola :)