sobota, 17 grudnia 2011

Drzewo cz. 7


Haha! Jesteśmy tak genialne, że udało nam się napisać kolejną część Drzewa! :D
A więc- zapraszamy do lektury~!
_____________

…to było najgorsze pół godziny mojego życia. Pół godziny, tak przynajmniej stwierdził Ernest. A dokładniej tak stwierdziło to tajemnicze urządzonko pokazujące coś przypominającego litery. Cyfry, tak to się nazywa. Nie podoba mi się, że musiałem mu zaufać.
Siedziałem na tylnym siedzeniu, obok Ernesta. Skrępowali mnie czymś, co nazywali pasem. Gdy jeden z opiekunów nachylił się nade mną i próbował mnie tym czymś opleść, wpadłem w lekką panikę i zacząłem się wyrywać. Facet patrzył na mnie jak na wariata. „No i co się gapisz?” pomyślałem ze złością, gdy zdołałem się uspokoić i zastygnąć bez ruchu, aby mógł skończyć to, co zaczął. To była jego wina. Dotykał mnie. A my, mutanty, wcale tego nie lubimy.
Potem ruszyliśmy i wtedy dopiero się zaczęło. Pędziliśmy z jakąś oszałamiającą prędkością. W głowie włączył mi się alarm, wył przez całą drogę, aż uszy bolały, pociłem się, zaciskałem zęby, by nie zacząć krzyczeć, kurczowo trzymałem fotela, aby powstrzymać się od ucieczki. Czułem, jak śniadanie podchodzi mi do gardła. Ernest przestał podskakiwać na siedzeniu – znieruchomiał, a twarz mu zbielała. Miło było widzieć, że nie jestem osamotniony. Gdy się zatrzymaliśmy, nie miałem już ochoty na nic poza powrotem do Ośrodka. Spokojnego, bezpiecznego Ośrodka. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed stanowczym zażądaniem odwiezienia z powrotem, była perspektywa kolejnej pół godziny tej tortury. Więc przełknąłem ślinę i wysiadłem z samochodu.
No, nie całkiem wysiadłem. Zatrzymało mnie to czarne diabelstwo, wbiło mi się w brzuch i pierś tak, że na chwilę straciłem oddech. Starałem się zachować spokój, ale kiedy opiekun oswobodził mnie z tego całego pasa, i tak odskoczyłem jak najdalej się dało, obrzucając ich wszystkich- samochód, opiekunów, pas i nawet Ernesta-groźnym spojrzeniem, po kociemu szczerząc zęby.
I wtedy rozległ się hałas. Obróciłem się najszybciej jak potrafiłem, ale teraz hałas dobiegał z innej strony. I jeszcze z innej. Był wszędzie, otaczał mnie, przygniatał. Setki, tysiące ludzkich głosów zlewające się ze sobą w jedną całość, jakieś pogwizdywania, warkot samochodów. Skądś dobiegała muzyka. Słyszałem wszystko-pośpieszne kroki ludzi, śmiechy, trzask, gdy ktoś zgniótł puszkę po napoju, trąbienie samochodów, brzdęk koszów na śmieci, które potrącił jakiś obdarciuch, mnóstwo dźwięków, odbijających się echem i raniących moje uszy.
Po dźwiękach przyszedł czas na obrazy. Tak więc zobaczyłem ogromne, sięgające nieba kloce, które musiały być budynkami, setki samochodów, burczących i przemieszczających się jeden za drugim, kolorowe, błyskające światła, wielkie ekrany, największe, jakie widziałem w życiu, zawieszone na ścianach kloców i wyświetlające jeden obraz za drugim w oszałamiającej prędkości. No i wreszcie byli ludzie. Siedzieli w samochodach, uśmiechali się z ekranów, przebiegali przez jezdnię, przepychali się przez tłum innych przepychających się ludzi na chodnikach.
Zrobiło mi się niedobrze, żołądek ponownie podszedł mi do gardła, źrenice rozszerzyły się ze strachu. W tej chwili doszedłem do wniosku, że samochód wcale nie był takim złym miejscem, ale gdy już miałem ruszyć w jego stronę i zanurkować do wnętrza, zobaczyłem opiekunów, którzy stali, strzegąc wejścia. Albo może po prostu sobie tam stali, trudno powiedzieć. W każdym razie wiedziałem, że nie mogę się do nich zbliżyć. W tej chwili wszyscy byli niebezpieczni. Nie myślałem jasno, świat jako całokształt postrzegałem po zwierzęcemu – byłem tylko ja, a wszyscy wokół byli potencjalnym zagrożeniem. Wszyscy byli wrogami. Nawet Ernest, którego też już nie postrzegałem jako Ernesta, lecz jako inne zwierzę. Nie widziałem twarzy, lecz ruchy. Rejestrowałem każde, nawet najmniejsze drżenie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że stoję w pozycji gotowego do ataku, szczerząc zęby.
To był zły pomysł. Tak, zdecydowanie. Moje miejsce było w Ośrodku, wśród innych szaleńców. Zaledwie chwila pobytu na zewnątrz obudziła moje zwierzęce instynkty. Co będzie, gdy spędzę tu więcej czasu? Co będzie po spędzonym tu dniu? Nocy?
Potem się uspokoiłem i wreszcie pozwoliłem Ernestowi do mnie podejść. Był spocony i z każdym donośniejszym odgłosem odwracał się w jego stronę, z napiętymi mięśniami. Ale przynajmniej nie chciał nikogo zaatakować. A ja zaatakowałbym, gdyby wcześniej któreś z nich próbowało się do mnie zbliżyć. Poczułem się dość głupio. Mutant z wysokiego zagrożenia był mniejszym szaleńcem niż ja.
No więc pozwoliłem Ernestowi podejść, ale tylko jemu. Na opiekunów wciąż syczałem, jeśli nie zachowywali odpowiedniej odległości. Nie byli wcale tacy głupi, jak mi się zawsze zdawało, bo jednak starali się ją zachować. Ernest uśmiechnął się do mnie krzepiąco, ale nic nie powiedział. Odsunęliśmy się trochę w bok, pozwalając opiekunom wyminąć nas i poprowadzić dalej.
Sądziłem, że dalej może być już tylko lepiej, no i miałem rację. W chwili gdy weszliśmy do wnętrza jednego z monstrów-budynków, hałas niemal całkowicie ucichł. Co prawda jazda czymś, co nazywało się windą, nie należała do przyjemności, ale nie trwała zbyt długo. A potem otworzyli drzwi do naszego mieszkania, gdzie nic nie błyskało, nie świeciło i nie wydawało dźwięków. Może nie będzie tak źle.
Mutanty, które opuszczą ośrodek, zawsze umieszczane są w parach bądź większych grupach. Oni mówią, że to dlatego, abyśmy czuli się raźniej. Ja mówię, że to dlatego, aby miał kto zadzwonić do wysokiego zagrożenia, kiedy jeden z nas kompletnie oszaleje. Jeżeli już, to stawiałem, że to Ernest będzie dzwonił. Zresztą ja i tak nawet nie potrafiłbym wybrać numeru.
Zdecydowanie bezpieczniejsza atmosfera tego miejsca udzieliła się też Ernestowi, który natychmiast powrócił do swojego zwyczajowego trybu entuzjastycznego idioty: skakał z miejsca na miejsce, przyciskał czoło go okna, aby spojrzeć w dół, dotykał wszystkiego, co tylko zobaczył i wyrzucał z siebie potok niezrozumiałych dla nikogo poza nim samym „ochów” i „achów”. Całkiem miło było to oglądać. Było to takie… znajome. Swojskie. Bezpieczne.
Coś nam tam pokazali i wyjaśnili, wręczyli nam też te tajemnicze karty, po jednej dla każdego, a potem sobie poszli. Z tego, co do mnie dotarło z tej całej przemowy to fakt, że co tydzień mieli dawać nam trochę pieniędzy na te karty, żebyśmy mieli za co kupować sobie jedzenie i tak dalej. Mieli to robić dopóki nie umrzemy, nie oszalejemy lub nie znajdziemy sobie pracy. Jeżeli chodzi o mnie, to stawiam na drugą opcję. O Ernesta: cóż, on już jest mocno porąbany, ale chyba ma większe szanse na śmierć na wolności niż ja. O trzeciej opcji możemy w ogóle zapomnieć. Niech ktoś pokaże mi człowieka, który zatrudni mutanta. Śmieszne.
Gdy drzwi się za nimi zatrzasnęły, jeszcze jakiś czas wpatrywałem się bez sensu w przestrzeń. Nie miałem pojęcia, co mam powiedzieć albo zrobić, więc czekałem, aż Ernest rozwiąże mój problem i sam się odezwie. Ku mojemu zdziwieniu, czekać musiałem dość długo. Ernest po prostu stał, zupełnie tak jak ja, tyle że wgapiał się we mnie, nie przestrzeń, nieobecnym spojrzeniem. Gdy byłem już zdecydowany wziąć sprawy w swojej ręce, wreszcie obudził się z transu, obdarzył mnie swoim szerokim, pełnym energii uśmiechem i wykrzyknął tak głośno, że aż uszy mnie zabolały: „ Uśmiechnij się, Gilbert!”.
Niestety nie miałem specjalnej ochoty spełniać jego prośby.
W końcu wyszliśmy na zewnątrz. Gdyby to zależało ode mnie, nigdzie byśmy się nie ruszali ze względnie bezpiecznego mieszkania, ale Ernest nalegał, a ja nie mogłem znieść myśli o zostaniu teraz samemu. Dziwne. Zwykle samotność jest mi bardzo na rękę.
Hałas był nieznośny, tak jak błyskające ekrany i smród samochodów, ale najgorsi byli ludzie. Całe tłumy. Idąc chodnikiem wpadałem na nich, czułem ich zapach, dotyk ich rąk i ciał ocierających się o moje. W końcu przyjąłem strategię polegającą na chwyceniu się bluzy Ernesta i podążaniu utorowaną przez niego trasą. Z dwojga złego znacznie wolałem zderzanie się z nim.
Niestety ta strategia nie była dobra na dłuższą metę. Ernest w końcu poczuł się nieco swobodniej, zaczął wymachiwać rękami do jakiś obcych ludzi, a kiedy oni raczyli się zdobyć na lekko poirytowany uśmiech, zaczynał ich zagadywać. Rozmowa z nimi przypominała raczej monolog Ernesta, kiedy on wciąż nawijał o sobie, a oni próbowali się pożegnać, z niepokojem zerkając na moje zmarszczone brwi i prześlizgując się wzrokiem po naszych uszach. Widać było, że bardzo starali się na nie nie patrzeć, ale ich wzrok w końcu z powrotem tam błądził.
Byliśmy odmieńcami i jak odmieńców nas traktowano. Nie przejmowałem się tym szczególnie, zresztą czułem się już chory od tych całych hałasów, uszy mnie bolały, w nosie mi się kręciło, a oczy mi łzawiły od jakiś paprochów latających w powietrzu. Miałem ochotę rzucić się do ucieczki, biec jak najdalej, zamknąć się gdzieś, zaatakować kogoś… cokolwiek. Ale wciąż trzymałem się bluzy Ernesta, nie mogąc jej puścić.
Potem Ernest chyba lekko się zawiódł na rozmowach z nieznajomymi i przestał wymachiwać rękami. Odwrócił się do mnie z lekko zmarszczonymi brwiami i zdziwioną miną.
–Idiota– powiedziałem kącikiem ust, ale oczywiście to dziwne szare powietrze dostało się do mojego gardła i zacząłem kasłać, nie mogąc dokończyć swojej myśli. Ale wydawało mi się, że Ernest zrozumiał ogólny sens mojej wypowiedzi, do czasu, kiedy pociągnął mnie w jeszcze bardziej zatłoczoną alejkę. Tam można było oglądać różne sklepy za szklanymi szybami, przynajmniej na parterze. Ernest zaczął skakać od jednej do drugiej witryny, wydając z siebie kolejne „ochy” i „achy”, wymachując rękami i wcale a wcale nie przejmując się tym, że ja byłem półżywy. Nie byłem już nawet w stanie myśleć.
Potem, na dokładkę, przyszedł jakiś człowiek z czarnym kapeluszu i z dziwnym, jednookim urządzeniem zawieszonym na szyi. Zapytał Ernesta, czy może nam zrobić zdjęcie. Zasyczałem cichutko, żeby sobie poszedł, ale chyba nie usłyszał, za to w tego idiotę wstąpiła jakaś nowa fala entuzjazmu i ochoczo się zgodził. Potem z tego urządzenia błysnęło oślepiające światło, myślałem, że umieram i chciałem rzucić się do czegoś, do ucieczki, do ataku lub do urządzenia, nie wiem sam do czego, ale rękę wciąż miałem zaciśniętą na bluzie Ernesta, więc kiedy próbowałem się rzucić, szarpnęło mną lekko do tyłu. Ernest tylko lekko się zachwiał, nadal się głupio uśmiechając. Potem ten człowiek podziękował Ernestowi, rzucił zaniepokojone spojrzenie ku mnie i odszedł. A Ernest powrócił do oglądania witryn.
Przystanął na dłużej przed jakimiś obrotowymi drzwiami i z zafascynowaniem oglądał, jak potok ludzi wchodzi i wychodzi. Gadał coś do mnie, ale nie słuchałem, skupiając całą moja uwagę na utrzymaniu pozycji stojącej i nie szczerzeniu groźnie zębów.
Aż Ernest niespodziewanie oznajmił:
–Chodź, Gilbert.
I pociągnął mnie za sobą, a ja ledwo co nie zostałem przytrzaśnięty. Udało mi się jednak wskoczyć za nim, w ostatnim momencie. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby coś oddzieliło mnie od Ernesta. Zwariował bym na miejscu.
W sklepie było trochę lepiej, odrobinę mniej hałasów, oprócz takiej denerwującej muzyczki w tle. Na półkach stały różne, bardzo kolorowe rzeczy, które, całe szczęście, się nie ruszały, a ludzie podchodzili do nich, oglądali, brali do rąk, oglądali jeszcze raz, a potem albo odkładali na miejsce, jak większość z nich czyniła, albo też zabierali tą rzecz do wielkiej lady, podawali innemu człowiekowi i wyciągali swoje karty. Takie same, jakie mieliśmy my.
Ernest szybko to załapał i zaczął chodzić pomiędzy tymi półkami, lawirując między ludźmi i wydając z siebie kolejne okrzyki zachwytu.
–Patrz, Gilbert! To mały kotek! Jest cały czarny! I, widzisz, nawet jest tani!
Niespecjalnie mnie obchodziły jakieś pluszowe zabawki, o ile nie ruszały się i nie stanowiły żadnego zagrożenia. Nie byłem też pewien, czy Ernest mógł wiedzieć, co jest tanie a co nie, ale nie protestowałem, gdy przestało mu wystarczać samo oglądanie i zaczął głaskać te wszystkie kotki, pieski i inne paskudztwa. Nie protestowałem też, gdy wziął ich kilka z zamiarem kupienia. Całą uwagę poświęcałem trzymaniu równowagi, bo oddzielający mnie od szaleństwa mur zdawał mi się jakiś węższy niż zazwyczaj.
Potem odwiedziliśmy też dział z książkami, z akcesoriami do kuchni, z ubraniami, z puszkami różnych herbat i innymi niepotrzebnymi rzeczami, a Ernest z każdego brał jakąś rzecz, wykrzykiwał, jaka też jest wspaniała i brał ze sobą, podążając powoli do kasy. Szybko dwie ręce przestały mu wystarczać na niesienie tego wszystkiego, więc posłużył się jeszcze jedną moją, jako że drugą wciąż trzymałem się jego bluzy. A kiedy już nie mógł unieść ani jednego drobiazgu więcej, poszliśmy do kasy. Ernest wyłożył swoje skarby na ladzie, wydając kolejne okrzyki zachwytu. Zapłacił swoją kartą, wstukując jakiś kod i również z entuzjazmem przyjmując wiadomość (o ile w ogóle do niego dotarła), że właśnie wydał wszystkie swoje pieniądze. Sprzedawca zapakował jego zakupy w trzy obszerne siatki i życzył nam miłego dnia, po czym zaprosił do kasy kolejnego klienta.
Potem zaczęliśmy zmierzać do wyjścia. Ernest obrzucił cały sklep tęsknym spojrzeniem, i już, już mieliśmy wyjść, kiedy stanął jak wryty, zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrując się w to. To, czyli śliczne, niebieskie jo-jo, jedyne takie na całej półce.
Nie wiem, ile tak stał, ale dość długo. I nic nie mówił, co było dziwne, więc zacząłem się trochę o niego martwić. Kiedy już chciałem zapytać go, co się stało, to on akurat otrząsnął się z transu, spojrzał smutnym wzrokiem na jo-jo, potem na swoją kartę, na której nie było pieniędzy, a potem jego zielone oczy powędrowały ku mojej twarzy. Ale nie świeciły jak zwykle entuzjazmem.
Nie czekał tak długo. W końcu jedno jo-jo to niezbyt wysoka cena za radość.
–Dobra, kupię ci to idiotyczne coś–powiedziałem, puszczając się jego bluzy. Ernest znowu zamienił się we wcielenie wszelkiego entuzjazmu. A ja poczułem się bardziej bezpiecznie. Taka małą, małą odrobinkę, ale jednak. Bezpiecznie.

sobota, 10 grudnia 2011

Zapominalska, zapominalska!

Uwaga!
~URODZINKI~
Nie ma to jak przegapić rocznicę urodzin bloga! O.O Nie! I dzisiaj informuję, że ten blog ma już 1 rok i 21 dni, jeśli dobrze wszystko policzyłam. Tak więc świętujmy to, że nie zorientowałam się o tych urodzinach jeszcze później!
~ATRAKCJE~
Z okazji dzisiejszej, nieco spóźnionej rocznicy, pragnę zaprezentować Wam następujące prezenty. Oto krótki quiz, który wybierze, jaki prezent jest najlepszy dla Ciebie:
Pytanie 1
Jaki dziś masz humor?
a) dobry
b) zły
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź a przejdź do pytania 3.
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź b przejdź do pytania 2.
Pytanie 2
Czy chciałbyś/abyś poprawić swój humor?
a) tak
b) nie
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź a przejdź do wyniku A.
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź b przejdź do pytania 3.
Pytanie 3
Czy podejmiesz wyzwanie? (raczej umysłowe)
a)tak
b)nie
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź a przejdź do wyniku B.
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź b przejdź do wyniku C.
~WYNIKI~
WYNIK A - oto lekarstwo na twój zły nastrój
WYNIK B- oto kreator własnej zagadki
WYNIK C- oto balsam dla duszy leniwych
Oto nie moje ciasteczka.
Miłej zabawy!
Karola
~KONIEC~

No i urodzinowy post się skończył!

niedziela, 13 listopada 2011

Świadome sny

To tak jakoś bo... lubię Garfielda?
Siedzę w szkolnej ławce obok Harry’ego Pottera. Rozwiązujemy zadania z matematyki. Jedno z nich dotyczy różnych stylów szczoteczek do zębów. Jest dość trudne, więc zerkam ukradkiem na pracę Pottera i wtedy myślę sobie, że siedzę obok Harry’ego Pottera, który przecież tak naprawdę nie istnieje… że to niemożliwe… że to musi być SEN
Co prawda podany wyżej przykład jest całkiem zmyślony (chociaż kiedyś faktycznie śniło mi się zadanie ze stylami szczoteczek do zębów), najważniejszy jest przebieg zdarzeń. Odkąd tylko uświadamiam sobie, że zżynanie zadań o szczoteczkach do zębów od Harry’ego Pottera jest raczej średnio możliwe i to musi być sen, zaczyna się coś niezwykłego. Mój zwykły, raczej nudnawy, choć na pewno dziwaczny, sen zmienia się w świadomy sen – i jest to coś, o czym ten post będzie w całości. Bo się zainteresowałam tym i tyle.

Myślę, że spora część z was kiedyś doświadczyła zjawiska, w którym śniąc, zdawała sobie z faktu śnienia sprawę. Ludzie czasami świadomie śnią ot tak sobie, szczególnie dzieci, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Jednak sny takie zdarzają się nam raczej rzadko, a szkoda.
A czemu szkoda? Tu powinnam podać listę przyjemności płynących ze świadomego śnienia, ale nie będę postępowała schematycznie i zrobię to tak:
Budzę się w łóżku na poddaszu wiejskiego domku. Mieszkałam tu całe życie razem z moją rodziną i młodszym bratem? Nie, jakimś cudem po prostu wiem, że to tylko sen (nawiasem mówiąc, nigdy nie mieszkałam na wsi ani nie miałam brata). Wszystko jest takie wyraźne, całkiem jakby to się działo naprawdę. Kolory są chyba nawet bardziej kolorowe, barwy barwniejsze. Podchodzę do okna i otwieram je na oścież. I to robię naprawdę JA, a nie jakaś nędzna imitacja ze świata snów. Całkiem sama, sama myślę o tym, że chcę podejść do okna, sama kieruję własnym krokiem, kontroluję ruchy. Jestem świadoma.
Czuję lekki powiew świeżego powietrza i słyszę krzątaninę na podwórku. Chwilę zastanawiam się nad zeskoczeniem w dół, ot tak sobie, bo przecież nic nie ma prawa mi się stać, wiem o tym doskonale, ale porzucam ten pomysł i schodzę po schodach na dół. Skoro to sen, myślę sobie, to powinny być tu jakieś ładne, ciekawe miejsca. Wychodzę z domu i chwilę później znajduję rozległe, porośnięte trawą, łagodne wzgórza. Zamykam na chwilę oczy i myślę sobie: „No tak, wszystko pięknie, ale fajnie byłoby, gdyby tu rosło coś więcej niż tylko trawa”. Gdy otwieram oczy, pagórki pełne są dmuchawców. Podniecona, znów zamykam oczy i myślę o wielobarwnych kwiatach. Tym razem trawa usiana jest milionami kolorowych, prześlicznych kwiatów aż po sam horyzont.
No właśnie. Ten przykład jest akurat zaczerpnięty z mojego własnego doświadczenia (od razu tylko uprzedzę, że nie jestem w tej dziedzinie specjalistką. Jeden świadomy sen nie oznacza jeszcze, że opanowałam tę sztukę – niestety). W świadomych snach naprawdę jesteśmy w stanie sami zadecydować, co chcemy robić. Możemy też zmieniać otaczający nas świat snu, ile dusza zapragnie – oczywiście wymaga to pewnej (to znaczy ogromnej) wprawy. Jednak wszystkie źródła, które znam, utrzymują, że każdy, ale to naprawdę każdy, może się nauczyć świadomie śnić – to znaczy mieć świadome sny początkowo częściej niż raz na hohoho!, a następnie na własne życzenie.

Nie jestem okultystką i nigdy nie interesowały mnie rzeczy typu wychodzenie z ciała, przyzywanie duchów i tym podobne. Świadome sny jednak są faktycznie naukowo potwierdzone, no i dodatkowo mogłam się przekonać na własnej skórze, że naprawdę istnieją. 

Rzecz jasna każdy, kto się styka z czymś podobnym, ma pewne obiekcje i może czuć się lekko zaniepokojony, czy jest to całkowicie bezpieczne. Moje wyżej wspomniane źródła jasno mówią, że ze świadomego śnienia nie wynika żadne niebezpieczeństwo. Przecież nawet samoistnie zdarza nam się odzyskać świadomość w snach. Po nocy w czasie której odbyliśmy świadomą wędrówkę w świat snów, jesteśmy tak samo wyspani jak zwykle, a czasem nawet bardziej, bo wiadomo, że człowiek budzi się bardziej zadowolony po miłych snach niż po koszmarach (bo świadomie śniąc można się nauczyć koszmary zwalczać, często w bardzo zabawny sposób). Jedynym niebezpieczeństwem, które dostrzegam, może być zbytnie oderwanie od rzeczywistości. Nikt nie twierdzi, że źle jest urozmaicić sobie czas fruwając w przestworzach we śnie, ale jeżeli ogólnie masz problemy z otaczającą cię rzeczywistością, uczęszczasz regularnie do psychoterapeuty czy coś w ten deseń, warto się drugi raz zastanowić, zanim rozpocznie się przygodę ze świadomymi snami. Zdrowemu i szczęśliwemu człowiekowi nic złego nie grozi.

Na razie tyle na ten temat, bo gdybym zaczęła wam tutaj przybliżać wszystkie techniki, sposoby i trudności, palce rozbolałyby mnie od stukania, a moja nowa szafka, którą trzeba przetrzeć i napełnić książkami, zostałaby biedna, zakurzona i pusta, bo siedziałabym przed komputerem cały dzień (ale pewnie i tak znajdę jakąś inną wymówkę, żeby się za nią nie zabrać, nie martwcie się!). 
Tutaj chciałam podać wam linka do strony, dzięki której ja zapoznałam się z tematem świadomych snów, ale zostałam poinformowana, że strona w tajemniczy sposób zniknęła. A może była tylko snem...?
W każdym razie internet aż pęka w szwach od wiadomości, ale pamiętać trzeba, że nie zawsze warto mu ufać. Dlatego zachęcam do spróbowania zakupu poradnika na temat świadomych snów, jeśli mamy zamiar zabrać się za to na serio. A jeśli znamy angielski, możemy odwiedzić o tą stronę, gdzie znajduje się sporo ciekawych, fajnych artykułów, rozdziałów z anglojęzycznych książek na ten temat. Świadomy sen, tak na marginesie, to lucid dream (stąd często stosowany skrót LD).

Dorodoroke

piątek, 14 października 2011

Rysunki Kyo

Kyo, wersja oryginalna.
Hej!
Dawno już nie pisałyśmy- z różnych powodów (bo nam się nie chciało). Ale nieważne. Co było, to będzie. Nie opuściłyśmy jeszcze świata blogów! Nie, tak szybko nie da się od nas uwolnić.
Ostatnio przeczytałam kawałek Fruits Basket, z którego porobiłam oczywiście mnóstwo wycinków ekranów. Wycinki ekranu to taka wspaniała funkcja ^^ Trochę uzależnia, ale to o tyle fajne, że można wyciąć sobie tylko kawałek mangi zamiast zapisywać całą stronę.
Ale nie o moich kochanych wycinkach ekranu chciałabym opowiedzieć. Tylko o moich rysunkach. Rysunkach Kyo. Kyo to bohater mangi Fruits Basket, na początku lekko narwany, trenujący sztuki walki pod okiem swojego mistrza i nade wszystko pragnący pokonać pewnego głupiego szczura (który wcale nie jest głupi, tylko dość fajny). Kyo ma takie bardzo, bardzo rude włosy (pomarańczowe) i w ogóle strasznie go trudno narysować. Przynajmniej dla mnie. Poza tym Kyo, ponieważ należny do grona bohaterów Fruits Basket, ma charakterystyczną Tragiczną Przeszłość i kilka problemów emocjonalnych. Wszystko oczywiście się rozwiązuje, wyjaśnia i zostaje podniesione do potęgi, ale dopiero pod koniec mangi.
Niestety Kyo na moich obrazkach wygląda nieco jak dziewczyna.
Karola

Kyo, wersja po drobnych zmianach.

piątek, 16 września 2011

Drobna uwaga

Hej!
Nie wiem, czy zauważyłyście, ale czuję się w obowiązku pochwalić się swoim nowym (w zasadzie to nie za bardzo nowym, narysowałam go jeszcze w trakcie wakacji), rysunkiem. Oto on:
Są to oczywiście Ernest i Gilbert z naszego opowiadania pt: "Drzewo" :). Prawda, że urocze? Obrazek został już kiedyś wstawiony na bloga, do jednego z rozdziałów opowiadania jako ilustracja. Udało mi się go zrobić na komputerze mojej cioci, która ma photoshopa, a ten photoshop ma taką fajną funkcję, co prawda nie pamiętam jak się nazywa, ale przetwarza obraz na takie linie od razu czyszcząc co niepotrzebne, więc to dlatego mi tak ładnie wyszło ^^ Chociaż ostatnio uznałam, że jednak i tak te rysunki wymagają sporo pracy, a w Corelu byłoby prościej, bo Corel (choć nie mój niestety) ma też taką fajną funkcję, co również nie pamiętam jak się nazywa :P, ale przetwarza obraz na kształty ^^ I są one tak jakby figurami, które od razu można zakolorować ^^ Ale nie zainstalowałam sobie tej części :[ Więc żałuję, że jej nie mam...

Aha, i jeszcze chcę Wam opisać taką grę w którą grałam w trakcie wakacji. A nazywa się ona
(fanfary!) Mini Ninjas! Taka zręcznościówka, w której kieruje się małym i uroczym ninją o imieniu Hiro (co jakiś czas wykrzykują też coś po japońsku, ale oczywiście nic nie rozumiem ^^). I ten Hiro musi pokonać złych samurajów. Gra ma ładną grafikę, nie ma rozlewu krwi ani nic (samurajowie po załatwieniu ich zamieniają się w zwierzątka, które też są urocze), Hiro może się zamieniać w te zwierzątka ^__^ i w ogóle ma tez taki fajny kapelusz , który chroni go przed strzałami, a poza tym ma wiele różnych zastosowań- Hiro w nim pływa po rzece, zjeżdża w nim po śniegu ^^. Gra jest też tania- kosztuje ok. 30 zł na PC, a jeśli ktoś zauważy ją w empiku, to proszę powiedzieć, bo jej szukam ^^. W wakacje przeszłam tylko samouczek, bo potem jakoś mnie załatwili ^^
Oto obrazek Hiro i jego przyjaciół:

A tak poza tym to znalazłam na deviantarcie taki ładny obrazek z Harrym i Malfoyem, noszący tytuł "Draco'c Confession". Zakończenie mnie rozśmieszyło ^^ I ma takie 'mangowe' obrazki. Uwielbiam ten obrazek ^^

Pozdrawiam,
Karola

wtorek, 30 sierpnia 2011

CLANNAD

Hej hej!
Furukawa Nagisa plus sakura
Dzisiaj będzie post o anime, co wy na to?
Tak więc Clannad to anime wytwórni Kyoto Animation, które powstało na podstawie gry visual novel o tymże tytule, a premierę miało w 2007 roku. Po pierwszej serii, zatytułowanej właśnie Clannad, przyszedł czas na kontynuację w postaci drugiej serii Clannad: After Story.
Głównym bohaterem opowieści uczyniono chłopca imieniem Okazaki Tomoya (uwaga: wszystkie imiona i nazwiska piszę tutaj stylem japońskim, czyli najpierw idzie nazwisko, potem imię) uczęszczający do trzeciej klasy japońskiego liceum, który prowadzi dość szare życie: rano zostawia w domu pijanego ojca, którego nie znosi, aby udać się do szkoły, której też nie znosi i przespać większość lekcji, następnie kręci się po mieście do późna albo wpada do swojego (jedynego właściwie) przyjaciela, Sunohary Youhei, aby w końcu, chcąc czy nie chcąc, powrócić do domu. Oczywiście, gdyby nic się nie zmieniło, to anime byłoby dość nudne, prawda? Tak więc pierwszego dnia nowego roku szkolnego, w alejce wśród kwitnącej sakury (japoński rok szkolny rozpoczyna się właśnie w tym krótkim okresie kwitnienia wiśni), spotyka dziewczynę, Furukawę Nagisę (właściwie główną bohaterkę numer 2, a już z całą pewnością główny symbol Clannadu), która przystanęła i zdaje się nie chcieć - lub po prostu nie być w stanie - ruszyć dalej.
Tutaj właściwie Clannad się rozpoczyna, a dalej idzie już szybko - jest sporo śmiechu, między innymi dzięki lubiącemu żartować Tomoyi, są zmagania, gdy pomaga on nieśmiałej, delikatnej, chorowitej Nagisie wznowić działalność klubu teatralnego, rozwijają się nowe znajomości i przyjaźnie, jest też sporo (naprawdę sporo - to takie drobne ostrzeżenie dla co wrażliwszych) łez i wzruszeń, które kulminację osiągną w Clannadzie: After Story...
No właśnie, może zanim przejdę dalej, rozwinę tę myśl o łzach i wzruszeniach. Otóż, gdy jeden z członków mojej rodziny zapytał mnie, czemu siedzę przed komputerem i ryczę, wyjaśnić mogłam jedynie, że oglądam Clannad. Gdy po pytaniu padło kolejne: "czy to jest cały czas takie strasznie smutne?" odpowiedziałam, że nie: tylko że ja najpierw płaczę ze smutku, potem ze wzruszenia, a w końcu ze szczęścia. Oczywiście zapewne w ilości wylanych łez mało kto potrafi mnie przebić, ale naprawdę ostrzegam, że anime jest zdecydowanie bardzo, bardzo wzruszające.
Clannad ciężko jest właściwie zaszufladkować: mamy tutaj i komedię, i "okruchy życia", ale to nie wszystko: dodano jeszcze odrobinę magii i tajemnicy, którą rozwikłać uda nam się do pewnego stopnia dopiero na samym końcu opowieści (czyli na końcu drugiej serii). Przez tę "magię i tajemnicę" mam na myśli pojawiające się co jakiś czas, pozornie niezwiązane z przygodami Tomoyi i Nagisy, scenki ze zgoła innej opowieści: o dziewczynce mieszkającej samotnie w świecie, który się skończył. Ale to nie wszystko, bo w Clannadzie więcej znajdziemy zjawisk paranormalnych i magicznych, i to, moim skromnym zdaniem, zdecydowanie dodaje anime uroku.
Clannad jest opowieścią o miłości, to na pewno. Mimo, że pojawia się w nim wiele bohaterek płci żeńskiej, to od początku wszyscy wiemy, z kim w ostatecznym rozrachunku wyląduje główny bohater i takie było chyba zamierzenie. Oprócz o miłości, jest też do pewnego stopnia opowieścią o rodzinie - załamany ojciec-alkoholik i od dawna nieżyjąca matka Tomoyi kontrastują całkiem z pełnym ciepła (i bardzo zabawnym) domem Nagisy, której rodzice (Furukawa Sanae i, mój ulubiony, Furukawa Akio) chętnie przyjmują wszelakich gości, szczególnie gdy są przyjaciółmi ich córki, a dla niej samej zdają się być gotowi poświęcić wszystko.
Ciężko jest o Clannadzie pisać bez spoilerowania, więc co do fabuły dodam tylko, że w drugiej serii szkolne przygody bohaterów dobiegną końca i płynnie przejdziemy do wydarzeń z ich życia już w świecie dorosłych... No nie, naprawdę nic się tu nie da powiedzieć!
Gdy się nad tym dobrze zastanawiam, dochodzę do wniosku, że ze wszystkich anime, które dotąd obejrzałam, Clannad jest tym wyjątkowym. Jest w nim coś, co nazywam czasem "magią", coś, co sprawia, że gdy słyszę soundtrack (który, nawiasem mówiąc, bardzo fajny jest) robi mi się tak trochę smutno, trochę błogo... Myślę, że jest w nim coś, co, nawet po skończeniu obu serii, zostawia po sobie ślad... (chciałam dodać "kto wie - może nawet na zawsze?" ale to bym już pojechała z tym romantyzmem)
Klub teatralny, czyli (od lewej się staram):Tomoya, Ryou, Nagisa, Kyou, Kotomi i Youhei (na ziemi) plus Tomoyo (ta szara)

Dziewczynka ze świata, który się skończył...

Ciepły dom (czy też piekarnia), a więc Furukawowie: Sanae z tyłu, Akio i Nagisa plus Tomoya


Poniżej zamieszczam dwa openingi - z pierwszej i drugiej serii, ale od razu zastrzegam, że zrozumieć właściwie o co w nich chodzi można praktycznie dopiero po obejrzeniu całości... Aha, no i specjalnie znalazłam wersje bez napisów i w najwyższej możliwej rozdzielczości - naprawdę warto ją włączyć i obejrzeć sobie na dużym ekranie, wiecie? Aha, dlaczego w openingach główny bohater się właściwie nie pojawia, mnie nie pytajcie. A ending do pierwszej serii zamieszczałam już kiedyś o tu: klik! Nawiasem mówiąc, gdyby ktoś zabrał się za oglądanie w internecie (bo w naszym polskim kraju inaczej to się średnio da) to warto to zrobić tutaj, bo mają dobrą rozdzielczość (czy mi się wydaje, czy dostaję jakiegoś świra na punkcie wysokiej rozdzielczości???)
Dorodoroke



niedziela, 28 sierpnia 2011

Martwy punkt

Hej wszystkim!
Dość dawno nie pisałyśmy posta i, co więcej, ja osobiście BARDZO dawno nie pisałam posta (bo tym razem, dziwnym trafem, to Dorodoroke. Zaskoczeni?). Haha, ale tym razem mam coś na swoje usprawiedliwienie! Przebywanie poza ojczyzną przez ostatni miesiąc pozbawiło mnie tego luksusu swobodnego dostępu do internetu i naprawdę nie miałam warunków do pisania postów (tak, zawsze można znaleźć jakąś wymówkę). Za to w czasie tego miesiąca miałam ze sobą laptopa, także pewnego wieczora znalazłam chwilę czasu i postanowiłam zabrać się za pisanie następnego rozdziału Drzewa. Niestety, pisałam i pisałam, aż przydarzyło mi się... no właśnie to, o czym jest owoc tamtego wieczora, czyli króciutkie opowiadanie.
Dorodoroke



To się nazywa martwy punkt. Czyli taki punkt, normalny, tylko że martwy. Zwykły punkt, może być malutki punkcik, albo duży punkt, taki na osi. Liczbowej albo czasu, albo… właściwie nie wiem, jakie są jeszcze osie. Punkt. Martwy, to znaczy nieżywy, nieżyjący, zmarły, umarły, zdechły. To jest taki punkt, który już nie żyje. Czyli, że nam się nie podoba. Jest to pojęcie negatywne, bo wiadomo, że żywy punkt brzmi o wiele optymistyczniej. Weselej.
Ale w sumie… jest coś takiego jak żywy punkt? Taki punkt: normalny, tyle że żywy. Zwykły, malutki punkcik albo duży punkt, albo może też być średni punkt, na przykład na osi – liczbowej albo czasu, albo nie wiem. Punkt. Żywy, to znaczy żywy, żyjący… Nie no, stop. Przejdźmy do sedna.
Piszesz i piszesz, wszystko idzie dobrze, w porządku, tutaj spacja, tam enter, tu trochę napięcia, tam coś na śmiesznie, tu może on coś powie, teraz przejście, i nagle bach. Koniec. Stoisz i żaden enter, żadna spacja nie pojawia się na ekranie. Nic. Próbujesz dobrać słowa w choć jedno, następne zdanie, ale słowa zdają się wcale do siebie nie pasować. Próbujesz i tak, i siak, i jeszcze inaczej, ale nic z tego: żadne rozsądne zdanie ci z tego nie wychodzi. Zaraz, co ty właściwie masz tutaj napisać? Czytasz kilka ostatnich linijek tekstu, aha, tu była spacja, tu enter, aha, tu było napięcie, a potem śmiesznie, no jasne, a teraz on coś powiedział i przejście, i… no właśnie. I co? Może enter? Może spacja? Może trochę napięcia, albo może teraz on coś powie? Nie. Nawet jeśli enter, to po co? Spacja? Bez sensu. Nawet jeśli napięcie, to co dalej? Nawet jeśli on coś powie, to co niby miałby powiedzieć? Przecież on nawet nie ma nic mądrego do powiedzenia. Zaraz, może wcześniej jest coś źle? Może jest coś nie tak i dlatego teraz nie możesz ruszyć na przód? Dobra. Znowu czytasz ostatnie parę linijek, tym razem dokładniej, powoli. No wszystko pięknie. Jest napięcie, jest enter, jest spacja, jest na śmiesznie, ktoś coś mówi, jest przejście. Cholera. Jeżeli jest tu coś nie tak, to i tak nie umiesz tego poprawić. Teraz sobie to uświadamiasz: uświadamiasz sobie, co się właśnie stało. Uświadamiasz sobie, że to jest to. To martwy punkt. To próba, myślisz sobie. Wielu by spanikowało, ale ja się nie poddam. Tylko spokojnie. W końcu kto tu jest górą? Kto tu jest pisarzem? Kto tu tworzy, kto tu pisze, kto jest panem? (albo panią). No właśnie.
Czas zaczekać. Czekanie jest, jak próbujesz siebie przekonać, lekarstwem na wszystko (tak właściwie to jest sen, ale dajmy sobie spokój z takimi szczegółami). Czas leczy rany i takie tam. Więc czekasz. Najpierw obserwujesz kursor. Tą zabawną, czarną kreseczkę, która sobie stoi i miga. Miga i miga, i uparcie stoi, nie chcąc wypluć ani jednej literki więcej. Głupi kursor. Stoi i miga, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Drwi sobie z ciebie. O nie. Nie możesz już znieść widoku złośliwego kursora, więc przenosisz uwagę na myszkę. To dopiero ciekawa rzecz. Siedzi sobie taka, siedzi, ma pokrętełko, którym można kręcić i kręcić, i ma dwa guziczki, które klikają „klik klik”, albo „klak klak”. Albo i nie. Zawsze klikają tak samo. Twoja klika „klik klik”. Dlaczego nie „klak klak”? To bez sensu. Twoja myszka jest nie-kreatywna. Nie-oryginalna. Wszystkie myszki klikają „klik klik”. Myślałeś, że twoja jest inna? Niezwykła? Chciałoby się. Spada na ciebie smutna prawda. Odwracasz wzrok od myszki. Patrzysz teraz w przestrzeń. To najlepszy sposób na spędzenie czasu, nieprawdaż? Przestrzeń jest taka ciekawa. Biała ściana, dla przykładu. Jest taka biała i płaska. I biała. I płaska. I jeszcze odrobinę biała, chwilami płaska, a czasami, zupełnie niespodziewanie, mocno się zaskakując, bywa biała. Fascynujące.
Czekasz, aż Wena spadnie na ciebie jak grom z jasnego nieba. Wena albo coś, bo ja wiem. Czekanie! Nigdy więcej. Jest lekarstwem na wszystko? Aha, już to widzę. Może sobie i leczyć rany, i takie tam, proszę cię bardzo. Ale poza tym jest beznadziejne. Okropne. Głupie. Nieznośne.
 Znowu patrzysz na białą, wirtualną kartkę przed sobą. Patrzysz i patrzysz. Potem ustawiasz dłonie nad klawiaturą. Są gotowe do stukania. Stuk-stuk. Stukasz sobie, tak dla wprawy. I co? I nic. Coś tam jest, oczywiście. Parę literek, a nawet słów. Czytasz i uświadamiasz sobie, że to beznadziejne. Bez sensu, bez ikry. No straszne po prostu. Cholera. Backspace, backspace, backspace.
No nie. Kto tu jest górą? Kto tu jest pisarzem? Kto tu tworzy, kto tu pisze, kto jest panem? (albo panią). No właśnie. Chyba nie ty.
Co ja mam teraz zrobić, myślisz sobie. Siedzieć tak dalej? Dalej czekać? Zacząć walić głową w ścianę? Zacząć walić głową w komputer? Klawiaturę? Stół? Napisać coś innego? Ale co? Przecież nawet nie masz nic mądrego do powiedzenia, więc co tu mówić o pisaniu. Chyba, żeby napisać opowiadanie, w którym nie trzeba nic mądrego mówić. Na przykład opowiadanie o martwym punkcie.
To bez sensu. Boże, tylko idiota robiłby coś takiego.
To ja ci coś powiem. Daj sobie spokój z waleniem głową w ścianę, komputer, klawiaturę, stół czy cokolwiek innego. Jeszcze je zaboli. Daj sobie spokój z pisaniem jakiegoś durnego opowiadanka o martwym punkcie, które potem wstawisz na bloga i będziesz czekać na komentarze do czegoś tak bezsensownego. Powiem ci, co zrób: zapisz tę głupią, wirtualną kartkę, a potem wyłącz to wszystko w cholerę. Nie to nie. Pokaż, kto tu jest górą. Kto tu jest panem (albo panią). Kto tu rządzi.
Nie no, serio. Daj sobie spokój. Odpuść sobie. Wróć za trochę. Za godzinę, dwie, trzy. Jutro. Bo teraz nie wygrasz, nie ma szans. To nie ty tu rządzisz. Czas się z tym pogodzić. Jesteś górą? Panem (albo panią)? Jasne, no oczywiście. To co z ciebie za góra, pan, pani, skoro nawet nie radzisz sobie z takim małym (albo całkiem dużym), maleńkim (albo całkiem wielkim), martwym punktem?
A to jest czarny punkt. Czyli taki punkt, normalny, ale czarny dodatkowo. Mały punkcik, albo całkiem spory punkt…


środa, 27 lipca 2011

Żółwie górą!

Hej!
Zawsze, kiedy gdzieś podróżuję, zabieram ze sobą coś z mojego domu. Więc czemu nie żółwia? W zasadzie jest to prezent od mojego stryjka (stryjek to brat taty, wujek to brat mamy i właśnie taka jest różnica, gdyby ktoś nie wiedział) dla mojej siostry, ale ona pozwala mi na użytkowanie tej przytulanki :)
Tylko, że ten żółw nie jest tylko przytulanką- to także poduszka, dość twarda zresztą, ponieważ w środku ma taki miły, cieplutki i fioletowy, jak skorupa, kocyk :]
A wy zabieracie coś ze sobą na podróże?
Pozdrawiam,
Karola



Żółw do Ciebie macha!

czwartek, 21 lipca 2011

Pożyczalscy

Hej!
Mając nagle więcej wolnego czasu, poświęciłam trochę na zrobienie rzeczy, które od dawna chciałam zrobić :) I obejrzałam "Pożyczalskich", znanych także jako "The Borrower Arrietty" albo też, po japońsku: "Karigurashi no Arrietty". Jest to najnowszy film studia Ghibli, który obejrzałam. To adaptacja powieści Mary Norton, angielskiej pisarki dla dzieci. Wydała ona aż pięć książek o rodzinie Pożyczalskich: "Kłopoty rodziny Pożyczalskich", "Pożyczalscy idą w świat", "Pożyczalscy w przestworzach", "Pożyczalscy na wyspie" oraz "Pożyczalscy pomszczeni", za których lekturę mam zamiar się niedługo zabrać.

A teraz trochę o tym, kim w ogóle są Pożyczalscy. To niewielkie ludziki, "pożycające" od ludzi różne drobne rzeczy np. kostkę cukru czy chusteczkę higieniczną. Mała, czternastoletnia Arietka mieszka ze swoimi rodzicami w domu. Lubi wychodzić na dwór. Tymczasem do tego samego domu na tydzień przed swoją operacją przyjeżdża młody chłopiec Shou, który odkrywa sekret małych ludzików i chce zaprzyjaźnić się z Arietką.

A teraz trochę o moich wrażeniach: to taki familijny film, który można spokojnie obejrzeć z małym bratem lub siostrą, ale fabuła nie jest zbyt odkrywcza i miejscami trochę mnie nużyła. Za to grafika jest wspaniała, aż się chce samemu coś takiego umieć, muzyka też niczego sobie i pasuje do klimatu baśni :)Choć osobiście moją ulubioną pozycją pzostanie nadal "Ruchomy zamek Hauru" (post o nim: tu)

Zatem polecam wszystkim, co mają chwilę wolnego czasu i po prostu chęć obejrzenia dobrej bajki, żeby samemu móc w skrytości ducha marzyć o własnych Pożyczalskich mieszkających pod podłogą :]. Jeśli ktoś chce obejrzeć wersję z polskimi napisami i nie na megavideo i być wolnym od pewnego komunikatu po obejrzeniu 72 minut filmu, zapraszam tu.

Jeśli o czyms zapomniałam, to proszę mi przypomnieć :)
Karola
Oto Arietka, główna bohaterka.

To mama w pokoju Arietki.

niedziela, 17 lipca 2011

Drzewo cz.6

Hej Wszystkim!
Tak więc, jak można się z tematu domyślić, udało nam się skończyć kolejną część Drzewa. Jupi!
Bez dalszych wstępów, zapraszam do lektury (i skomentowania!).
Aha - i miłych wakacji dla wszystkich!
Dorodoroke

6.

...więc dlaczego to zawsze tak musi być? Ten stres, oczekiwanie... Niepokojące myśli o życiu, co będzie dalej, a co zrobię, jak nie będzie tak, jak powinno być?... Czekamy i czekamy aż przyjdzie dzień, w którym opuścimy Instytut Opiekuńczy i zaczniemy całkowicie nowe życie, w nowym miejscu, gdzieś, gdzie wreszcie będziemy wolni. Choć nie jestem całkiem pewny, co to miałoby znaczyć.
Każdy czeka inaczej. Ja preferuję czekanie bezczynne. To jest właśnie to, co robię przez całe życie. Bezczynnie czekam. Ale na co?
Oczywiście Ernestowi daleko do bezczynności. Dlatego teraz siedzę pod swoim drzewem, starając się odczytać wiadomość, którą właśnie naskrobał mi w ziemi patykiem.
-U..uśmie...- dukam, marszcząc brwi. Idea tych całych liter nadal do mnie nie przemawia.- Uśmiechnij się, Gilbert. Co to ma być?!- irytuję się.
-Brawo! Jesteś świetny! Twoje postępy są fenomenalne! Już niewiele ci brakuje, żeby czytać płynnie! Gratulacje!- Chce potrząsnąć moją dłonią, jak to robili ludzie na jednym filmie z zajęć przystosowawczych, ale chowam moją rękę za plecami. Robi rozczarowaną minę i rezygnuje z tych prób.- Gilbert, nadal się nie uśmiechasz! Musisz być bardziej pogodny!
-Niby dlaczego?
-Bo wtedy mógłbyś emanować pozytywną energią!
-Po której ludziom chciałoby się rzygać ze szczęścia- dodaję ponuro. Przerwa. Potrzebuję przerwy.
Naprawdę w ostatnich dniach działo się ze mną coś dziwnego. Nie umiałem wstrzymać potoku myśli, które powoli zaczęły zdobywać dominację w mojej głowie. Wpychały się tam, gdzie nie powinny. Zaczynałem wspominać moje życie przed poznaniem Ernesta. Porównanie nie wypadło korzystnie. Zaczynałem być zdziwiony niektórymi poglądami i opiniami, gromadzonymi w mojej głowie przez te wszystkie lata. A przerażony tym, że nadal wyznaję niektóre z tych poglądów, nie wiedząc czym je zastąpić i co o tym myśleć. W zasadzie to wolałbym w ogóle nie myśleć. Ale teraz coraz ciężej mi przychodziło "wyłączenie się". Jakby jakiś przycisk w mojej głowie znikł.
Więc myślałem. O czytaniu, literach i beznadziejności niektórych słów. O tym, że nie wiadomo, co one dokładnie znaczą. Że nie da się nimi wyrazić tego, o czym się myśli.
Zaczynałem się też zastanawiać nad murami, które otaczały Instytut Opiekuńczy i stanowiły granicę naszego terenu. Ograniczenie naszej wolności. I teraz miałem je przekroczyć, a potem żyć dalej za nimi, gdzie będę mógł iść i iść przed siebie, i nic mnie nie zatrzyma. Żadnych murów. Żyć dalej w tym dziwnym, nieznanym świecie, gdzie ludzie szczerzą się do siebie jak na tych filmach...
Ciekawe, czy tak naprawdę robią? Bo wydaje mi się to trochę bez sensu.
-Dobra, Gilbert, a teraz przeczytaj to!- mówi Ernest, odrywając wzrok od ziemi. Muszę się skoncentrować, żeby te wszystkie kreski nabrały jakiegoś znaczenia.
-Dzisiaj... świe..świeci...sło...słoń? Dzisiaj świeci słoń... To przecież bez sensu!- wzdycham.- Jakby zwierzęta mogły świecić, to do czego służyłoby słońce?
-Pominąłeś całe dwie litery! To było zdanie: "Dzisiaj świeci słońce". Myślałem, że może wprawi cię w dobry humor, bo nie chciałeś się uśmiechnąć. A wiesz, że istnieją mutanty, które świecą? Widziałem jednego. Jak go przywieźli, to cały błyszczał taką poświatą, ale zaraz zamknęli go w jakiejś izolatce, więc nie mogłem się napatrzeć. Myślisz, że był szaleńcem? Chyba tak, skoro go zamknęli. Ale tak sobie też ostatnio myślałem, że może jakby nas tak nie zamykano, to szaleńców byłoby dużo mniej, co nie? A przynajmniej warto by...
Słowotok Ernesta nagle się urwał. Z nim też działo się coś dziwnego. Nieoczekiwanie milkł i z pewną melancholią, czy nawet smutkiem, wpatrywał się w mur. Takie nagłe zamyślanie się i przerywanie wypowiedzi w połowie zupełnie nie pasowało do Ernesta. On zawsze kończył mówić to, co zaczynał, bez względu na moją irytację. On kochał opowiadać. On się nie zamyślał, tylko gadał bez końca.
-Ernest?- wyszeptałem cicho, wpatrując się w niego uważnie. Zamrugał i też spojrzał na mnie.
-Oj, przepraszam cię, Gilbert. Na pewno zaczęło ci się nudzić bez mojego towarzystwa w rozmowie. Zamyśliłem się. Mówiłeś coś ważnego?
-Nie, nic.
-To napiszę ci nowe zdanie, dobra?- mówi i nie czekając na odpowiedź, przeciera nogą ziemię, i zaczyna pisać. 
-Hej, nazywam się Ernest, a ty?- czytam, po początkowym dukaniu.- Co to ma być?!- komentuję.
Ernest bez słowa podaje mi patyk, a ja przyjmuję go z lekkim wahaniem. Widocznie chce, żebym grał na jego zasadach. Więc przez kilka minut trudzę się, aby zapisać moje słowa. Aż w końcu na ziemi zawidniało napisane wielkimi literami: "Co to ma być?!". Ernest zabiera mi patyk i, nie pozwalając podglądać, zaciera swoją poprzednią wiadomość, aby naskrobać coś nowego. Poskładanie liter w całość zajmuje mi dłuższa chwilę.
-Dlaczego się denerwujesz?- odczytuję. Nie wiem, co odpowiedzieć. Ernest mówi dużo więcej niż pisze. Ja piszę dużo więcej niż mówię.
Więc skrobię komunikat: "Nie wiem, przepraszam. Mam dość tego czekania" i jest to najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek napisałem.
Ernest odpisuje: "Ja też". Po czym po chwili wahania dodaje znaną mi wiadomość "Uśmiechnij się, Gilbert".
Więc uśmiecham się. Ernest czasami potrafi być przekonujący. Zresztą myślę sobie, że on potrzebuje mojego uśmiechu, bo to czekanie go męczy. Skoro mój uśmiech go uszczęśliwi, to czemu nie? Oboje zachowujemy się teraz dziwnie.
Później, kiedy nasiedzieliśmy się w ciszy już wystarczająco długo, abym w końcu przyznał przed samym sobą, że czasami gadanina Ernesta miło urozmaica rzeczywistość, rozeszliśmy się na obiad. Ja do średniego zagrożenia, on do wysokiego. Jak zwykle. Jak to codziennie robiliśmy. Ja wyjątkowo zjadłem w stołówce, nie czując potrzeby pójścia pod moje drzewo. Ernest jadł w stołówce, uważając, że nie może przegapić ciekawych rzeczy, które się tam dzieją. Nie za bardzo to rozumiałem. Czy jest coś ciekawego w patrzeniu na szaleńców obrzucających się jedzeniem?
Po obiedzie musieliśmy pójść na specjalne zajęcia przystosowawcze. Dlaczego specjalne? Bo chodziliśmy tam tylko we dwójkę, jako kandydaci do wyjścia z Ośrodka. Ja byłem zmuszony mówić więcej niż zwykle, choć to  Ernest zadawał pytania, a ja najczęściej zajmowałem się zgodnym przytakiwaniem. Pokazywali nam jakieś karty, które nazywali kartami kredytowymi, na których mieliśmy coś, co nazywali pieniędzmi, mówili, że za nie musimy kupować sobie jedzenie. Co prawda na tych kartach nie widziałem nic oprócz paru liter, ale się nie sprzeciwiałem. Ostatnio też jakiś starszy facet tłumaczył nam, jak korzystać z mapy, nie wiem po co, ale wtedy głowa zaczęła mnie trochę boleć, więc postanowiłem się zdrzemnąć. Zresztą on i Ernest ucięli akurat sobie jakąś dłuższą pogawędkę, i chyba zapomnieli o moim istnieniu, więc miałem święty spokój. Zdaje się, że Ernest paplał coś o środkach czystości i odkurzaczu, zastanawiając się, jak ludzie ich używają. W zasadzie chodziło o to, jak my będziemy sprzątać po sobie, ale się nie wtrącałem.
W budynku powitała nas młoda kobieta z pękatym nosem. Wydawała się być dosyć zmęczona i co jakiś czas przecierała sobie czoło chusteczką. Zabawne.
Wyjęła z pudła niewielką maszynę i powiedziała krótko:
-To jest odkurzacz.
Ernest zaraz zalał ją typową dla niego salwą pytań, ale ona bohatersko, choć minę miała nieco przerażoną, jakimś dziwnym cudem je zignorowała. No tak, gadające mutanty nie należą do codzienności.
Wyciągnęła długi kabel z wtyczką i tłumaczyła nam zasady bezpieczeństwa przy obsłudze sprzętu elektronicznego, że to niebezpieczne, że nie wolno mokrymi rękami i tak dalej. Ernest na chwilę przestał mówić, ale wiercił się nadal niemiłosiernie i machał rękami.
-A tym przyciskiem się włącza- powiedziała, po czym nacisnęła go. W powietrzu zabuczało nieprzyjemnie.- A jak wciśniecie drugi raz, to się wyłączy.- Ponownie nacisnęła, a buczenie ustało. - Są pytania?- spytała, ale zanim którykolwiek z nas miał czas na odpowiedź –  co znaczy: „zanim Ernest miał czas na odpowiedź”, to chyba oczywiste - szybko dodała: - Nie? To świetnie.
Potem pokazała nam, jak obsłużyć pralkę, dodając, że lepiej nie prać czerwonych rzeczy z białymi, ale nie dowiedzieliśmy się dlaczego, ponieważ nam to niepotrzebne, gdyż na pewno zostaniemy zaopatrzeni w rzeczy jednokolorowe.
Opowiedziała nam jeszcze o różnych płynach, co miały służyć do czyszczenia mebli i innych rzeczy, o kuchence, na której raczej nie będziemy musieli gotować, gdyż na pewno zamieszkamy gdzieś, gdzie niedaleko będzie stołówka, a innymi rzeczami raczej nie musimy się przejmować.
Dała nam jeszcze telefon, tłumacząc, że ten przycisk jest do Instytutu, ten do poradni, jeśli będziemy mieć jakiś problem w danej dziedzinie, ten do lekarza, jeśli zachorujemy, ten do mechanika, jeśli coś zepsujemy i tak dalej. Ernest wydawał z siebie ciągłe „ochy” i „achy”, a po skończonych zajęciach koniecznie chciał uprać swoją koszulkę (i moją pewnie też, ale nie zamierzałem mu jej oddać). Na szczęście opiekunka zniszczyła jego zapał, mówiąc, ze będzie miał jeszcze mnóstwo okazji, aby prać swoje ubrania.
I sobie poszła.
-Ona taka raczej niemiła była, nie sądzisz, Gilbert?- mówi Ernest, wygląda na nieco rozczarowanego tym, że nie wypróbował wszystkich urządzeń elektrycznych.
-Wyglądała na zmęczoną.- Nie wiem, czemu jej bronię.
-Wiesz, Gilbert, myślałem nad tym ostatnio i doszedłem do wniosku, że praca w Instytucie musi być słabo płatna. Rozmawiali o tym raz opiekunowie.
-No i co z tego?
-Nie wiem.- Ernest wzdycha.- Ale jak ta praca może być fajna? Opiekowanie się mutantami, które skaczą sobie do gardła? Musimy być dla nich czymś w rodzaju potworów. Groźne, tępe, więc trzeba je trzymać w zamknięciu, aby nie wyrządziły nikomu krzywdy. Dzisiaj na stołówce jeden chłopak próbował odgryźć sobie nogę. Złapali go i naszprycowali jakimiś lekami, dopóki nie przestał się ruszać. To straszne, co Gilbert?- Nie odpowiadam, tylko kiwam głową, zaczynając powoli odpływać myślami od gadaniny Ernesta, jak to zwykle się działo. On to chyba zauważa, bo zmienia temat.- Wiesz, że niedługo opuścimy Instytut?
-Jak mogłem tego nie zauważyć, idioto? Przecież chodzimy na zajęcia specjalne.
-Myślę, że to są ostanie zajęcia, ponieważ pokazali nam już niemal wszystko, co musimy wiedzieć. Jutro rano powinniśmy być w innym miejscu, poza Instytutem- stwierdza Ernest. Nie wiem, co się teraz dzieje w mojej głowie. Myślę, że mój mózg nie przetrawił jeszcze tej informacji i myśli, że wszystko będzie tak jak dawniej. Chce, żeby było jak dawniej.
Ernest taktownie odchodzi pod pretekstem zjedzenia jeszcze czegoś, gdyż zgłodniał. Nie spodziewałem się po nim takiego wyczucia.
Najpierw kieruję się pod moje drzewo, na którym spędziłem większość dotychczasowego życia. Zauważam, że ma chore liście. To musiało się zdarzyć niedawno. Gdybym nadal siedział tu przez większość dnia, na pewno bym zauważył.
Wchodzę na drzewo i siadam po kolei na każdej gałęzi. Nie wiem dlaczego. Kładę się na mojej ulubionej, spoglądając w dół. Potem podnoszę wzrok, który natrafia na miejsce, na którym zawsze siadywał Ernest. Nie, nie zawsze, upominam siebie. Tylko dwa miesiące.
Siadam tam, opieram się o szorstki pień, rozkoszując się jego dotykiem. Dla próby zaczynam machać nogami, tak jak prawowity właściciel tego konaru, ale szybko tego zaprzestaję. Mimo, że nikt mnie nie widzi, czuję się jak idiota. Dostrzegam swój włos zaczepiony o jedną z drobnych gałązek i drobne ślady moich palców, kiedy drapałem korę, będąc wściekłym na Ernesta.
To właśnie jest moje drzewo. To było moje drzewo.
Potem idę do budynku średniego zagrożenia, na stołówkę. Przy wysterylizowanych stolikach, pachnących jeszcze detergentami, siedzą inne mutanty. Zatrzymuję się w bezpiecznej odległości i patrzę się na nich. Muszę wyglądać jak największy szaleniec. Sprawdzam, czy przypadkiem nie leci mi piana z ust i mówię, czując się jak głupek:
- Cześć.
Teraz na pewno mają mnie za idiotę.
Ale to nie było powitanie, tylko pożegnanie z ludźmi, którzy spali za ścianą. I pewnie byli w jakimś sensie do mnie podobni.
-Bądźcie szczęśliwi - dodaję, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć, a czując, ze samo „cześć” to za mało.- Ja przynajmniej mam zamiar być- dorzucam na zakończenie. Znowu czuję się… czuję się trochę jak Ernest. Jak idiota, znaczy się.
A potem idę od razu, bez kolacji, spać. Ale nie mogę zasnąć. Skręca mnie w żołądku, lecz to raczej nie sprawa głodu. Siedzę, bez ruchu, w całkowitej ciemności, nasłuchując własnego oddechu. Porządkuję wszystkie wspomnienia, aby ich nigdy nie zapomnieć.
A rano okazuje się, ze Ernest miał rację. Nasze życie się zmienia. Razem z dwójką wychowawców idziemy do otwartej na oścież, ogromnej bramy. Chociaż nie widzę innych mutantów, wiem, ze nas obserwują. Siedzą, dobrze ukryci. Nie mogę odgadnąć, co czują. Wiem za to, co ja bym czuł, gdybym nie spotkał Ernesta. Uważałbym nas za szaleńców z wypranymi mózgami, za idiotów omamionych przez zajęcia przystosowawcze. I pewnie zazdrościłbym trochę im – nam – zmiany ich – naszych - bezsensownych żywotów. A potem udałbym się z powrotem na moje drzewo.
Wtedy, kiedy już jesteśmy bardzo blisko bramy, widzę, jak do mojego drzewa podchodzi człowiek z piłą mechaniczną. Nie jestem w stanie odwrócić wzroku. Patrzę, jak ostrze powoli, choć nieubłaganie, zagłębia się z pniu, coraz głębiej i głębiej. Coś kłuje mnie w serce. Myślę, że zaraz się przewrócę, ale nie przewracam się. Idę dalej. Czasami sam siebie zadziwiam.
„Teraz!”- mówi coś w mojej głowie. „Teraz rzuć się na ziemię i bądź szaleńcem! Nie zmarnuj tej szansy! To ostatni moment, żeby wszystko mogło być tak jak dawniej!”
Ale nie rzucam się na ziemię. Bo już nie chcę, żeby wszystko było tak jak dawniej.
I przechodzę z Ernestem przez bramę, za którą czeka nas nowe, lepsze życie.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Nareszcie! Kolejna część Drzewa!

Czytelnicy!
Tak więc nareszcie się udało - kolejny kawałek Drzewa został ukończony! Nie było to łatwe, bo tak długo się tym nie zajmowałyśmy, że trzeba było poświęcić trochę czasu na ponowne "wgryzienie się" w klimat i sposób pisania tego opowiadania. Mam nadzieję, że nam się to udało :) A więc czytajcie i komentujcie!

Dorodoroke

5.

…i Ernest wylał na siebie herbatę. Od dłuższego czasu wpatrywałem się w kubek z oczekiwaniem, czekając na pewną katastrofę. Z doświadczenia, to znaczy z moich wnikliwych obserwacji Ernesta, wiem, że ciągłe podskakiwanie, gestykulowanie i wymachiwanie rękoma plus herbata równa się… no właśnie to.
- Ojej, patrz, Gilbert! Jestem cały mokry!
Siedzieliśmy na zajęciach. Zaczęli robić przerwy, bo stwierdzili, że mutanty nie wytrzymują tych kilku godzin bez ruchu. Wydaje mi się, że oni też prowadzą wnikliwe obserwacje.
Na przerwach dają herbatę. Schłodzoną, bo jest gorąco. To lubię w przerwach. Można siedzieć i pić herbatę, i mieć spokój.
Niedawno Ernest zaczął mnie uczyć pisać. Polega to przede wszystkim na tym, że ja siedzę, a on skacze w kółko i rysuje na kartce przede mną jakieś dziwne kreski, które mają być na przykład jego imieniem. Zupełnie nie przypominają jego imienia.  Kiedy jednak w końcu dla świętego spokoju przerysowałem te kreski, był zachwycony. Jak zwykle.
 Byliśmy też parę razy na boisku. Myślałem, że będzie gorzej, ale po prostu wszyscy się tylko dziwnie na nas patrzyli. Ich oczy mówiły: ”szaleńcy”. Bałem się, że wkrótce stanie się to prawdą. Czasami czuję się tak, jakbym przechadzał się po wąskim, wąziutkim murku dzielącym mnie od szaleństwa. Wystarczy jeden nieostrożny krok, jedna pomyłka. Ale od przebywania na boisku nie oszalałem – jakimś cudem. Graliśmy w piłkę. Osobiście jednak wolę siedzieć na drzewie, ale nie było to aż tak złe zajęcie. Szczególnie ze względu na Ernesta, który przestał aż tyle gadać, skupiony na grze.
To się zdarzyło na tydzień przed terminem. Terminem, o którym doskonale pamiętałem, ale starałem się nie myśleć. Ten zbliżający się termin oznaczał koniec zajęć, koniec starań, koniec wszystkiego. Myśl o tym sprawiała, że czułem się pusty w środku.
Nie mam zwyczaju przebywać w budynkach, staram się tego unikać jak mogę. Żal mi tych mutantów, których zamykają w czterech mięciutkich ścianach i tylko wsuwają leki przez małe okienko. To chyba jasne, że tacy nigdy nie przestaną być szaleńcami. Każdy by oszalał od siedzenia w środku.
Tym razem jednak siedziałem w stołówce. Kolacja już się skończyła, nikogo prócz mnie nie było, za oknem szalała straszliwa burza. Moje drzewo wyglądało tak, jakby zaraz miało się złamać. Nie wiem, co bym wtedy zrobił.
Opiekun, jak kazał siebie nazywać facet zajmujący się naszym oddziałem, przyszedł na kontrolę czy coś takiego i zajrzał do stołówki. Nawet na niego nie spojrzałem, dopóki nie zostałem zmuszony, bo podszedł do mnie, złapał za rękę i podniósł ją do oczu. Czasami prawie go podziwiam. Nagłe dotykanie nas, mutantów, czy jakiekolwiek dotykanie w ogóle, nie należy do rozsądnych rzeczy.
- A więc jesteś Gilbert, tak? – zapytał, jakby spodziewał się, że podmieniłem imię na swojej bransoletce. Nawet nie umiałem go przeczytać. Jedyne słowa, które rozpoznaję to „średnie zagrożenie”, „niskie zagrożenie” i „wysokie zagrożenie”. Umiejętność ich odczytywania przydaje się. Wiesz, czego się spodziewać. Piana z ust czy idiotyzm? No właśnie.
Nie odpowiedziałem. Nigdy nie odpowiadam na pytania. Nigdy się nie odzywam do wychowawców. Nigdy nie odzywam się do mutantów. Czasami nazywam to moim własnym kodeksem. Nigdy to, nigdy tamto. Bez wyjątków. No prawie. Jeden, mały wyjątek w postaci Ernesta nie zaszkodzi, prawda?
- Twoja instruktorka wiele mi o tobie mówiła – wypowiadał każde słowo bardzo powoli i głośno, jakby spodziewał się, że nie całkiem zrozumiem. I jakby zapomniał, że słuch mam kilka razy lepszy od niego.
- Podobno robisz bardzo duże postępy. Cieszy mnie to, nieczęsto ktoś ze średniego zagrożenia tak pilnie się uczy. Jesteś w tej chwili najważniejszym kandydatem do opuszczenia Ośrodka.
Serce zabiło mi mocniej, zaschło mi w gardle.
- Z grupy B2 wytypowano dwie osoby w postaci ciebie i Ernesta z wysokiego zagrożenia. Twoja instruktorka argumentowała, że rzadko spotyka się tak szybko uczących się… no… uczniów.
Chciał powiedzieć „mutantów”, świetnie o tym wiem. On też chyba wie, że ja wiem. Wszyscy za naszymi plecami mówią na nas „mutanty”. My sami nazywamy siebie „mutantami” z bardzo prostego powodu. Bo nimi jesteśmy.
- Czy czujesz się na siłach, żeby rozpocząć nowe życie poza Ośrodkiem, Gilbercie?
Co miałem odpowiedzieć? Skłamać czy powiedzieć prawdę? Nie mogłem dłużej milczeć. Nie po bezpośrednim pytaniu. Mimo, że łamało to mój kodeks. Ale co właściwie znaczy mój głupi kodeks?
- Nie wiem.
Roześmiał się, choć wcale nie był rozbawiony. Nie rozumiem czemu, ale ludzie często to robią.
- Wiadomo, wiadomo, że się wahasz, ale na pewno dałbyś sobie radę. W razie co zawsze możesz skorzystać z naszej pomocy.
Tylko raz korzysta się z pomocy Ośrodka po wyjściu. Kiedy się oszaleje i trzeba wracać bezpośrednio do budynku wysokiego zagrożenia. Chociaż zwykle to nie ty prosisz o pomoc. W takim momencie nie jesteś nawet w stanie.
- Komisja ma wkrótce głosować w sprawie przepustek. Z całą pewnością będę za moim wychowankiem. – Znów się uśmiechnął bez sensu.
- A Ernest? – spytałem, po czym bardzo się zdziwiłem. Z kodeksem czy bez, wciąż nie jestem rozmowny.
- Cóż, ponoć jest wybitnym uczniem, ale… - przerwał na chwilę, stuknął się parę razy w głowę i wzruszył ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało. Ja jednak ciągle czekałem na odpowiedź, więc w końcu znów się odezwał:
- Jest z wysokiego zagrożenia, rozumiesz chyba. Kontrowersje budzi nawet wypuszczenie ciebie, skoro jesteś ze średniego… a wysokie zagrożenie, sam wiesz…
- Ernest nie jest szaleńcem – podniosłem nieco głos. Serce biło mi jeszcze szybciej. Przecież to Ernest chciał się stąd wyrwać, nie ja. To on umiał pisać, czytać i tak dalej, nie ja. To on był towarzyski, przyjacielski, entuzjastyczny. To on…
- Możliwe, że już nie, ale nigdy nic nie wiadomo. Osoby z wysokiego zagrożenia stanowią po prostu zagrożenie dla siebie samych. Ernest trafił tam nie bez powodu i nawet jeśli wyzdrowiał, to niebezpieczeństwo wciąż istnieje.
Wyzdrowiał? Więc Ernest jednak był kiedyś szaleńcem z pianą toczącą się z ust. Rzucał się kiedyś na wszystko, co się rusza i zamykali go w pokoju z miękkimi ścianami, wsuwając przez okienko lekarstwa. Odciągali go, wrzeszczącego, do szpitala, aby lekarze w białych maskach mogli wpompować w niego końskie dawki jakichś dziwnych, strasznych rzeczy. Nie mogłem sobie wyobrazić takiego Ernesta, chociaż przecież wiedziałem, że tak musiało być. Inaczej nie nosiłby tej bransoletki.
Ogarnia mnie strach. Boję się decyzji komisji. Boję się, że mnie wybiorą. Samego. Wyrzucą mnie w ten zimny, metalowy, nieznany świat, o którym właściwie nic nie wiem. Samego. Pozwolą mi tam stoczyć się w otchłań szaleństwa. Chyba, że już się w nią staczam. Czuję, że mur dzielący mnie od niej drży w posadach.
- Nie chcę iść bez Ernesta.
Myślę, że zabrzmiało to trochę żałośnie. Niczym miauczenie przerażonego kociaka. Nie chcę mówić dalej, ale po raz pierwszy odczuwam coś, co obserwuję na co dzień u Ernesta: słowa wylewają się ze mną potokiem. Lawiną. Niepowstrzymane, nieprzemyślane.
- Nie chcę iść bez Ernesta. Nie dam rady bez niego. Mam w nosie ciebie i tę całą komisję. Nie pójdę bez Ernesta. On jest moim przyjacielem, ale pewnie ty tego nie zrozumiesz. Ludzie nie potrafią mieć przyjaciół. Niszczą ich. Czy nie mam racji?
Przerywam. Jestem wściekły. Przerażony i wściekły, i zdumiony, i zagubiony. Nie pojmuję, co się ze mną stało. Nie rozumiem. On też nie rozumie i wydaje się jeszcze bardziej przerażony ode mnie. Wytrzeszcza oczy. Jego mięśnie są spięte, jakby gotował się do ucieczki. Sądzi, że zaraz się na niego rzucę. Właściwie podzielam jego zdanie. Ale, zadziwiając tym zarówno jego jak i siebie, po prostu wstaję i wychodzę. Bez słowa, jak zwykle. Czuję się jednak nie jak zwykle. Czuję satysfakcję. Z tego, co zrobiłem i z tego, że udało mi się znaleźć takie dobre słowo. Satysfakcja. Pasuje. Przełamałem jakąś barierę, przekroczyłem granicę. Ostatnio często to robię. Ale tym razem jest inaczej. Nie wiedziałem, że przekroczenie granicy może być tak przyjemne.
Burza przeszła, czarne obłoki posunęły się, ustępując miejsca szarym. Jeszcze siąpi, ale nie obchodzi mnie to. Uwielbiam powietrze po burzy, poza tym nie usiedziałbym dłużej w budynku. Wychodzę na zewnątrz, idę pod drzewo. Siadam na dole i opieram się o pień. Tego wieczora nie mam ochoty wdrapywać się na górę. To koty łażą po drzewach. A tym razem, wyjątkowo, czuję się znacznie bardziej człowiekiem.
Myślę. To też jest coś nowego. Zwykle staram się tego unikać, niczym ognia. Myślenie nie prowadzi do niczego dobrego. Zaczynam się wtedy zastanawiać nad sensem, przyczyną, rozwiązaniem. I nie znajduję żadnego. Myślenie prowadzi do szaleństwa.
Dużo mówię – do siebie. Po cichu, bezgłośnie. Bez słów. Słowa są bez sensu. Bez znaczenia. Nie jestem dobry w słowach. Są takie zdradliwe. Najpierw wydają ci się cudowne, proste i jasne. Myślisz, że wiele dzięki nim osiągniesz. A potem przekonujesz się, że one nie prowadzą do porozumienia i potrafią znaczyć coś zupełnie innego, niż sądziłeś. Są bezsilne, a jednocześnie niebezpieczne. Patrzę na bransoletkę na moim nadgarstku. Na niej też są. Zupełnie inne znajdują się na przegubie Ernesta. Przez parę słów nie nadaje się on do opuszczenia instytutu. On nie jest szaleńcem. To słowa czynią go szaleńcem.  Słowa wymyślił jakiś idiota. Musiał być pewnie podobny do Ernesta.
Wyciągam rękę i w przyjemnym, chłodnym błocie przed sobą kreślę palcem kreski. Pionowa, pozioma, pozioma, pozioma. Przerwa. Pionowa. Zagięta, o, jakoś tak. Ukośna zdaje się. Co było dalej? Wysilam pamięć. Po chwili, jeśli się nie mylę, widnieje przede mną to, czego tak nie lubię. Słowo.
ERNEST.
Jaki jest właściwie sens posiadania imion? Imiona też są słowami. Prowadzą do niezgody i niezrozumienia. Wszystko gmatwają. Znów zerkam na nadgarstek. Tych parę kresek to musi być moje imię. Znam już te linie, wydają się takie swojskie. Ale jaka jest przyczyna… jaki sens?
Stop. Wystarczy myślenia. Nie wolno mi zastanawiać się nad sensem, przyczyną, rozwiązaniem.
Skoro już o tym mowa, to myślę, że ich wcale nie ma.
***
- Wiesz co, Gilbert? Wczoraj, była taka straszna burza, co nie? No i ja tak siedzę, pozamykali nas, bo wszyscy wariowali jak tak grzmiało, nie? No i…
Nie słucham. Siedzimy na drzewie. To znaczy Ernest siedzi, a ja leżę, przyglądając się jego bransoletce. Nie jest zbyt ciasna, więc podskakuje w górę, aby po chwili zjechać w dół, w czasie gdy Ernest gestykuluje. Nie opowiedziałem mu o poprzednim dniu. To on tu jest od opowiadania.
Nie spuszczam wzroku z bransoletki. Próbuję zamknąć oczy, ale wciąż otwieram je na nowo. Wpatruję się w słowa. Słowa, które skazują na wieczne więzienie. Które determinują los. Ale nie, nie dzięki swojej potędze. Słowa są słabe i ułomne. To dzięki potędze nieporozumień, które wynikają z ich powodu. Nienawidzę słów.
- Ernest… - przerywam mu. Natychmiast zamyka usta, wytęża słuch. Uwielbia, kiedy się odzywam. Kolejny powód, dla którego nazywam go idiotą. – Co z naszą lekcją pisania?
Zaczyna podskakiwać w miejscu. Nawet przyjemnie jest teraz na niego patrzeć. Gdy jest tak pełen entuzjazmu, radości. Naiwny i nieświadomy aż do bólu. Ale nie jest głupi. Widzę, że spogląda na mnie czujnie. Wie, że coś się stało, chociaż nie daje po sobie tego poznać.
Nie, Ernest nie jest głupi. Chociaż jest idiotą, rzecz jasna.
***
Tego wieczoru, gdy jest już całkiem ciemno, wymykam się na dwór. Przemykam się cicho, bezszelestnie, ostrożnie stawiając kroki. Mogę być pewien, że nikt z ludzi mnie ani nie zauważy, ani nie usłyszy. O mutanty się nie martwię. Każdy z nich ma dość własnych spraw, żeby zainteresować się, co tu robię. Oprócz Ernesta, ale on też się nie liczy. Wysokie zagrożenie zamyka się na siedem kłódek jeszcze o wcześniejszej porze.
Właśnie do wysokiego zagrożenia zmierzam. Dreszcze przechodzą mi po plecach. Nikt normalny nie chodzi do wysokiego zagrożenia, jeśli nie musi. Byłem tu już raz, a ta wizyta utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie powinienem. Czym bliżej jestem, tym lepiej wyczuwam tę woń. Wszystko ma swój własny zapach. Szpital ma swój zapach i śmierć ma swój zapach. Te dwa są właściwie nierozróżnialne, ale dalej jest już łatwiej. Jedzenie ma swój zapach, poranki mają swój zapach. Wysokie zagrożenie też. Tutaj od jego intensywności aż pali nos. To zapach szaleństwa.
Podchodzę do muru. Pracuję w ciszy, spokojnie, chociaż ręce mi drżą. Powoli, chociaż instynkt każe mi uciekać stąd jak najszybciej. Rozum też, ale nie słucham żadnego z nich. Szaleństwo próbuje dostać się do mojego wnętrza, wciska się tam przez wszelkie możliwe otwory, ale wciąż trwam. Kiedy kończę, natychmiast zrywam się do biegu. Nie mam nawet czasu zerknąć na skończoną pracę. Dopiero w średnim zagrożeniu mogę odetchnąć z ulgą. Czuję satysfakcję, znowu.
Może nadawanie imion ma jednak jakiś sens.
Na murze budynku wysokiego zagrożenia widnieje teraz ogromny napis: UWOLNIJCIE ERNESTA. GILBERT.
Następnego dnia po południu napisu już nie ma. Nie wiem, czy Ernest go widział, ale oni na pewno widzieli. Opiekun przyszedł do mnie po obiedzie. Miał poważną minę. Spytał, czy to ja napisałem. Skinąłem głową. Potem kazał mi opowiedzieć o Erneście. Powiedziałem, że umie czytać i pisać. Że lubi mówić i bardzo chce zamieszkać poza Instytutem. Mówienie tyle było męczące. Starałem się zamykać najważniejsze informacje w krótkich, treściwych zdaniach. Zaznaczyłem, że nie jest agresywny i że nie zachowuje się jak szaleniec.
- Nie ruszysz się stąd bez niego, Gilbert? – spytał jeszcze zrezygnowanym tonem. Odpowiedź była tak oczywista, że nie zadałem sobie trudu, aby się odezwać.
Nie wiem, czy ich przekonałem, że Ernest jest nieszkodliwy. Że zasługuje na szansę. Nie wiem, czy zrozumieli, że to ich słowa zrobiły z niego szaleńca, czy po prostu przestraszyli się, że będę dalej wypisywał niebezpieczne, buntownicze rzeczy na murach. Skutek był jednakowy.
Mówiłem wcześniej, że słowa są słabe i ułomne. Że ich nienawidzę.
Wciąż nie lubię słów. Ale słowa są potężne.