niedziela, 17 lipca 2011

Drzewo cz.6

Hej Wszystkim!
Tak więc, jak można się z tematu domyślić, udało nam się skończyć kolejną część Drzewa. Jupi!
Bez dalszych wstępów, zapraszam do lektury (i skomentowania!).
Aha - i miłych wakacji dla wszystkich!
Dorodoroke

6.

...więc dlaczego to zawsze tak musi być? Ten stres, oczekiwanie... Niepokojące myśli o życiu, co będzie dalej, a co zrobię, jak nie będzie tak, jak powinno być?... Czekamy i czekamy aż przyjdzie dzień, w którym opuścimy Instytut Opiekuńczy i zaczniemy całkowicie nowe życie, w nowym miejscu, gdzieś, gdzie wreszcie będziemy wolni. Choć nie jestem całkiem pewny, co to miałoby znaczyć.
Każdy czeka inaczej. Ja preferuję czekanie bezczynne. To jest właśnie to, co robię przez całe życie. Bezczynnie czekam. Ale na co?
Oczywiście Ernestowi daleko do bezczynności. Dlatego teraz siedzę pod swoim drzewem, starając się odczytać wiadomość, którą właśnie naskrobał mi w ziemi patykiem.
-U..uśmie...- dukam, marszcząc brwi. Idea tych całych liter nadal do mnie nie przemawia.- Uśmiechnij się, Gilbert. Co to ma być?!- irytuję się.
-Brawo! Jesteś świetny! Twoje postępy są fenomenalne! Już niewiele ci brakuje, żeby czytać płynnie! Gratulacje!- Chce potrząsnąć moją dłonią, jak to robili ludzie na jednym filmie z zajęć przystosowawczych, ale chowam moją rękę za plecami. Robi rozczarowaną minę i rezygnuje z tych prób.- Gilbert, nadal się nie uśmiechasz! Musisz być bardziej pogodny!
-Niby dlaczego?
-Bo wtedy mógłbyś emanować pozytywną energią!
-Po której ludziom chciałoby się rzygać ze szczęścia- dodaję ponuro. Przerwa. Potrzebuję przerwy.
Naprawdę w ostatnich dniach działo się ze mną coś dziwnego. Nie umiałem wstrzymać potoku myśli, które powoli zaczęły zdobywać dominację w mojej głowie. Wpychały się tam, gdzie nie powinny. Zaczynałem wspominać moje życie przed poznaniem Ernesta. Porównanie nie wypadło korzystnie. Zaczynałem być zdziwiony niektórymi poglądami i opiniami, gromadzonymi w mojej głowie przez te wszystkie lata. A przerażony tym, że nadal wyznaję niektóre z tych poglądów, nie wiedząc czym je zastąpić i co o tym myśleć. W zasadzie to wolałbym w ogóle nie myśleć. Ale teraz coraz ciężej mi przychodziło "wyłączenie się". Jakby jakiś przycisk w mojej głowie znikł.
Więc myślałem. O czytaniu, literach i beznadziejności niektórych słów. O tym, że nie wiadomo, co one dokładnie znaczą. Że nie da się nimi wyrazić tego, o czym się myśli.
Zaczynałem się też zastanawiać nad murami, które otaczały Instytut Opiekuńczy i stanowiły granicę naszego terenu. Ograniczenie naszej wolności. I teraz miałem je przekroczyć, a potem żyć dalej za nimi, gdzie będę mógł iść i iść przed siebie, i nic mnie nie zatrzyma. Żadnych murów. Żyć dalej w tym dziwnym, nieznanym świecie, gdzie ludzie szczerzą się do siebie jak na tych filmach...
Ciekawe, czy tak naprawdę robią? Bo wydaje mi się to trochę bez sensu.
-Dobra, Gilbert, a teraz przeczytaj to!- mówi Ernest, odrywając wzrok od ziemi. Muszę się skoncentrować, żeby te wszystkie kreski nabrały jakiegoś znaczenia.
-Dzisiaj... świe..świeci...sło...słoń? Dzisiaj świeci słoń... To przecież bez sensu!- wzdycham.- Jakby zwierzęta mogły świecić, to do czego służyłoby słońce?
-Pominąłeś całe dwie litery! To było zdanie: "Dzisiaj świeci słońce". Myślałem, że może wprawi cię w dobry humor, bo nie chciałeś się uśmiechnąć. A wiesz, że istnieją mutanty, które świecą? Widziałem jednego. Jak go przywieźli, to cały błyszczał taką poświatą, ale zaraz zamknęli go w jakiejś izolatce, więc nie mogłem się napatrzeć. Myślisz, że był szaleńcem? Chyba tak, skoro go zamknęli. Ale tak sobie też ostatnio myślałem, że może jakby nas tak nie zamykano, to szaleńców byłoby dużo mniej, co nie? A przynajmniej warto by...
Słowotok Ernesta nagle się urwał. Z nim też działo się coś dziwnego. Nieoczekiwanie milkł i z pewną melancholią, czy nawet smutkiem, wpatrywał się w mur. Takie nagłe zamyślanie się i przerywanie wypowiedzi w połowie zupełnie nie pasowało do Ernesta. On zawsze kończył mówić to, co zaczynał, bez względu na moją irytację. On kochał opowiadać. On się nie zamyślał, tylko gadał bez końca.
-Ernest?- wyszeptałem cicho, wpatrując się w niego uważnie. Zamrugał i też spojrzał na mnie.
-Oj, przepraszam cię, Gilbert. Na pewno zaczęło ci się nudzić bez mojego towarzystwa w rozmowie. Zamyśliłem się. Mówiłeś coś ważnego?
-Nie, nic.
-To napiszę ci nowe zdanie, dobra?- mówi i nie czekając na odpowiedź, przeciera nogą ziemię, i zaczyna pisać. 
-Hej, nazywam się Ernest, a ty?- czytam, po początkowym dukaniu.- Co to ma być?!- komentuję.
Ernest bez słowa podaje mi patyk, a ja przyjmuję go z lekkim wahaniem. Widocznie chce, żebym grał na jego zasadach. Więc przez kilka minut trudzę się, aby zapisać moje słowa. Aż w końcu na ziemi zawidniało napisane wielkimi literami: "Co to ma być?!". Ernest zabiera mi patyk i, nie pozwalając podglądać, zaciera swoją poprzednią wiadomość, aby naskrobać coś nowego. Poskładanie liter w całość zajmuje mi dłuższa chwilę.
-Dlaczego się denerwujesz?- odczytuję. Nie wiem, co odpowiedzieć. Ernest mówi dużo więcej niż pisze. Ja piszę dużo więcej niż mówię.
Więc skrobię komunikat: "Nie wiem, przepraszam. Mam dość tego czekania" i jest to najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek napisałem.
Ernest odpisuje: "Ja też". Po czym po chwili wahania dodaje znaną mi wiadomość "Uśmiechnij się, Gilbert".
Więc uśmiecham się. Ernest czasami potrafi być przekonujący. Zresztą myślę sobie, że on potrzebuje mojego uśmiechu, bo to czekanie go męczy. Skoro mój uśmiech go uszczęśliwi, to czemu nie? Oboje zachowujemy się teraz dziwnie.
Później, kiedy nasiedzieliśmy się w ciszy już wystarczająco długo, abym w końcu przyznał przed samym sobą, że czasami gadanina Ernesta miło urozmaica rzeczywistość, rozeszliśmy się na obiad. Ja do średniego zagrożenia, on do wysokiego. Jak zwykle. Jak to codziennie robiliśmy. Ja wyjątkowo zjadłem w stołówce, nie czując potrzeby pójścia pod moje drzewo. Ernest jadł w stołówce, uważając, że nie może przegapić ciekawych rzeczy, które się tam dzieją. Nie za bardzo to rozumiałem. Czy jest coś ciekawego w patrzeniu na szaleńców obrzucających się jedzeniem?
Po obiedzie musieliśmy pójść na specjalne zajęcia przystosowawcze. Dlaczego specjalne? Bo chodziliśmy tam tylko we dwójkę, jako kandydaci do wyjścia z Ośrodka. Ja byłem zmuszony mówić więcej niż zwykle, choć to  Ernest zadawał pytania, a ja najczęściej zajmowałem się zgodnym przytakiwaniem. Pokazywali nam jakieś karty, które nazywali kartami kredytowymi, na których mieliśmy coś, co nazywali pieniędzmi, mówili, że za nie musimy kupować sobie jedzenie. Co prawda na tych kartach nie widziałem nic oprócz paru liter, ale się nie sprzeciwiałem. Ostatnio też jakiś starszy facet tłumaczył nam, jak korzystać z mapy, nie wiem po co, ale wtedy głowa zaczęła mnie trochę boleć, więc postanowiłem się zdrzemnąć. Zresztą on i Ernest ucięli akurat sobie jakąś dłuższą pogawędkę, i chyba zapomnieli o moim istnieniu, więc miałem święty spokój. Zdaje się, że Ernest paplał coś o środkach czystości i odkurzaczu, zastanawiając się, jak ludzie ich używają. W zasadzie chodziło o to, jak my będziemy sprzątać po sobie, ale się nie wtrącałem.
W budynku powitała nas młoda kobieta z pękatym nosem. Wydawała się być dosyć zmęczona i co jakiś czas przecierała sobie czoło chusteczką. Zabawne.
Wyjęła z pudła niewielką maszynę i powiedziała krótko:
-To jest odkurzacz.
Ernest zaraz zalał ją typową dla niego salwą pytań, ale ona bohatersko, choć minę miała nieco przerażoną, jakimś dziwnym cudem je zignorowała. No tak, gadające mutanty nie należą do codzienności.
Wyciągnęła długi kabel z wtyczką i tłumaczyła nam zasady bezpieczeństwa przy obsłudze sprzętu elektronicznego, że to niebezpieczne, że nie wolno mokrymi rękami i tak dalej. Ernest na chwilę przestał mówić, ale wiercił się nadal niemiłosiernie i machał rękami.
-A tym przyciskiem się włącza- powiedziała, po czym nacisnęła go. W powietrzu zabuczało nieprzyjemnie.- A jak wciśniecie drugi raz, to się wyłączy.- Ponownie nacisnęła, a buczenie ustało. - Są pytania?- spytała, ale zanim którykolwiek z nas miał czas na odpowiedź –  co znaczy: „zanim Ernest miał czas na odpowiedź”, to chyba oczywiste - szybko dodała: - Nie? To świetnie.
Potem pokazała nam, jak obsłużyć pralkę, dodając, że lepiej nie prać czerwonych rzeczy z białymi, ale nie dowiedzieliśmy się dlaczego, ponieważ nam to niepotrzebne, gdyż na pewno zostaniemy zaopatrzeni w rzeczy jednokolorowe.
Opowiedziała nam jeszcze o różnych płynach, co miały służyć do czyszczenia mebli i innych rzeczy, o kuchence, na której raczej nie będziemy musieli gotować, gdyż na pewno zamieszkamy gdzieś, gdzie niedaleko będzie stołówka, a innymi rzeczami raczej nie musimy się przejmować.
Dała nam jeszcze telefon, tłumacząc, że ten przycisk jest do Instytutu, ten do poradni, jeśli będziemy mieć jakiś problem w danej dziedzinie, ten do lekarza, jeśli zachorujemy, ten do mechanika, jeśli coś zepsujemy i tak dalej. Ernest wydawał z siebie ciągłe „ochy” i „achy”, a po skończonych zajęciach koniecznie chciał uprać swoją koszulkę (i moją pewnie też, ale nie zamierzałem mu jej oddać). Na szczęście opiekunka zniszczyła jego zapał, mówiąc, ze będzie miał jeszcze mnóstwo okazji, aby prać swoje ubrania.
I sobie poszła.
-Ona taka raczej niemiła była, nie sądzisz, Gilbert?- mówi Ernest, wygląda na nieco rozczarowanego tym, że nie wypróbował wszystkich urządzeń elektrycznych.
-Wyglądała na zmęczoną.- Nie wiem, czemu jej bronię.
-Wiesz, Gilbert, myślałem nad tym ostatnio i doszedłem do wniosku, że praca w Instytucie musi być słabo płatna. Rozmawiali o tym raz opiekunowie.
-No i co z tego?
-Nie wiem.- Ernest wzdycha.- Ale jak ta praca może być fajna? Opiekowanie się mutantami, które skaczą sobie do gardła? Musimy być dla nich czymś w rodzaju potworów. Groźne, tępe, więc trzeba je trzymać w zamknięciu, aby nie wyrządziły nikomu krzywdy. Dzisiaj na stołówce jeden chłopak próbował odgryźć sobie nogę. Złapali go i naszprycowali jakimiś lekami, dopóki nie przestał się ruszać. To straszne, co Gilbert?- Nie odpowiadam, tylko kiwam głową, zaczynając powoli odpływać myślami od gadaniny Ernesta, jak to zwykle się działo. On to chyba zauważa, bo zmienia temat.- Wiesz, że niedługo opuścimy Instytut?
-Jak mogłem tego nie zauważyć, idioto? Przecież chodzimy na zajęcia specjalne.
-Myślę, że to są ostanie zajęcia, ponieważ pokazali nam już niemal wszystko, co musimy wiedzieć. Jutro rano powinniśmy być w innym miejscu, poza Instytutem- stwierdza Ernest. Nie wiem, co się teraz dzieje w mojej głowie. Myślę, że mój mózg nie przetrawił jeszcze tej informacji i myśli, że wszystko będzie tak jak dawniej. Chce, żeby było jak dawniej.
Ernest taktownie odchodzi pod pretekstem zjedzenia jeszcze czegoś, gdyż zgłodniał. Nie spodziewałem się po nim takiego wyczucia.
Najpierw kieruję się pod moje drzewo, na którym spędziłem większość dotychczasowego życia. Zauważam, że ma chore liście. To musiało się zdarzyć niedawno. Gdybym nadal siedział tu przez większość dnia, na pewno bym zauważył.
Wchodzę na drzewo i siadam po kolei na każdej gałęzi. Nie wiem dlaczego. Kładę się na mojej ulubionej, spoglądając w dół. Potem podnoszę wzrok, który natrafia na miejsce, na którym zawsze siadywał Ernest. Nie, nie zawsze, upominam siebie. Tylko dwa miesiące.
Siadam tam, opieram się o szorstki pień, rozkoszując się jego dotykiem. Dla próby zaczynam machać nogami, tak jak prawowity właściciel tego konaru, ale szybko tego zaprzestaję. Mimo, że nikt mnie nie widzi, czuję się jak idiota. Dostrzegam swój włos zaczepiony o jedną z drobnych gałązek i drobne ślady moich palców, kiedy drapałem korę, będąc wściekłym na Ernesta.
To właśnie jest moje drzewo. To było moje drzewo.
Potem idę do budynku średniego zagrożenia, na stołówkę. Przy wysterylizowanych stolikach, pachnących jeszcze detergentami, siedzą inne mutanty. Zatrzymuję się w bezpiecznej odległości i patrzę się na nich. Muszę wyglądać jak największy szaleniec. Sprawdzam, czy przypadkiem nie leci mi piana z ust i mówię, czując się jak głupek:
- Cześć.
Teraz na pewno mają mnie za idiotę.
Ale to nie było powitanie, tylko pożegnanie z ludźmi, którzy spali za ścianą. I pewnie byli w jakimś sensie do mnie podobni.
-Bądźcie szczęśliwi - dodaję, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć, a czując, ze samo „cześć” to za mało.- Ja przynajmniej mam zamiar być- dorzucam na zakończenie. Znowu czuję się… czuję się trochę jak Ernest. Jak idiota, znaczy się.
A potem idę od razu, bez kolacji, spać. Ale nie mogę zasnąć. Skręca mnie w żołądku, lecz to raczej nie sprawa głodu. Siedzę, bez ruchu, w całkowitej ciemności, nasłuchując własnego oddechu. Porządkuję wszystkie wspomnienia, aby ich nigdy nie zapomnieć.
A rano okazuje się, ze Ernest miał rację. Nasze życie się zmienia. Razem z dwójką wychowawców idziemy do otwartej na oścież, ogromnej bramy. Chociaż nie widzę innych mutantów, wiem, ze nas obserwują. Siedzą, dobrze ukryci. Nie mogę odgadnąć, co czują. Wiem za to, co ja bym czuł, gdybym nie spotkał Ernesta. Uważałbym nas za szaleńców z wypranymi mózgami, za idiotów omamionych przez zajęcia przystosowawcze. I pewnie zazdrościłbym trochę im – nam – zmiany ich – naszych - bezsensownych żywotów. A potem udałbym się z powrotem na moje drzewo.
Wtedy, kiedy już jesteśmy bardzo blisko bramy, widzę, jak do mojego drzewa podchodzi człowiek z piłą mechaniczną. Nie jestem w stanie odwrócić wzroku. Patrzę, jak ostrze powoli, choć nieubłaganie, zagłębia się z pniu, coraz głębiej i głębiej. Coś kłuje mnie w serce. Myślę, że zaraz się przewrócę, ale nie przewracam się. Idę dalej. Czasami sam siebie zadziwiam.
„Teraz!”- mówi coś w mojej głowie. „Teraz rzuć się na ziemię i bądź szaleńcem! Nie zmarnuj tej szansy! To ostatni moment, żeby wszystko mogło być tak jak dawniej!”
Ale nie rzucam się na ziemię. Bo już nie chcę, żeby wszystko było tak jak dawniej.
I przechodzę z Ernestem przez bramę, za którą czeka nas nowe, lepsze życie.

1 komentarz:

  1. Tylko nie drzewo...
    Nie mogę się doczekać kolejnej części, o tym jak Ernest i Gilbert poradzą sobie ,,na wolności'':).

    OdpowiedzUsuń