środa, 27 lipca 2011

Żółwie górą!

Hej!
Zawsze, kiedy gdzieś podróżuję, zabieram ze sobą coś z mojego domu. Więc czemu nie żółwia? W zasadzie jest to prezent od mojego stryjka (stryjek to brat taty, wujek to brat mamy i właśnie taka jest różnica, gdyby ktoś nie wiedział) dla mojej siostry, ale ona pozwala mi na użytkowanie tej przytulanki :)
Tylko, że ten żółw nie jest tylko przytulanką- to także poduszka, dość twarda zresztą, ponieważ w środku ma taki miły, cieplutki i fioletowy, jak skorupa, kocyk :]
A wy zabieracie coś ze sobą na podróże?
Pozdrawiam,
Karola



Żółw do Ciebie macha!

czwartek, 21 lipca 2011

Pożyczalscy

Hej!
Mając nagle więcej wolnego czasu, poświęciłam trochę na zrobienie rzeczy, które od dawna chciałam zrobić :) I obejrzałam "Pożyczalskich", znanych także jako "The Borrower Arrietty" albo też, po japońsku: "Karigurashi no Arrietty". Jest to najnowszy film studia Ghibli, który obejrzałam. To adaptacja powieści Mary Norton, angielskiej pisarki dla dzieci. Wydała ona aż pięć książek o rodzinie Pożyczalskich: "Kłopoty rodziny Pożyczalskich", "Pożyczalscy idą w świat", "Pożyczalscy w przestworzach", "Pożyczalscy na wyspie" oraz "Pożyczalscy pomszczeni", za których lekturę mam zamiar się niedługo zabrać.

A teraz trochę o tym, kim w ogóle są Pożyczalscy. To niewielkie ludziki, "pożycające" od ludzi różne drobne rzeczy np. kostkę cukru czy chusteczkę higieniczną. Mała, czternastoletnia Arietka mieszka ze swoimi rodzicami w domu. Lubi wychodzić na dwór. Tymczasem do tego samego domu na tydzień przed swoją operacją przyjeżdża młody chłopiec Shou, który odkrywa sekret małych ludzików i chce zaprzyjaźnić się z Arietką.

A teraz trochę o moich wrażeniach: to taki familijny film, który można spokojnie obejrzeć z małym bratem lub siostrą, ale fabuła nie jest zbyt odkrywcza i miejscami trochę mnie nużyła. Za to grafika jest wspaniała, aż się chce samemu coś takiego umieć, muzyka też niczego sobie i pasuje do klimatu baśni :)Choć osobiście moją ulubioną pozycją pzostanie nadal "Ruchomy zamek Hauru" (post o nim: tu)

Zatem polecam wszystkim, co mają chwilę wolnego czasu i po prostu chęć obejrzenia dobrej bajki, żeby samemu móc w skrytości ducha marzyć o własnych Pożyczalskich mieszkających pod podłogą :]. Jeśli ktoś chce obejrzeć wersję z polskimi napisami i nie na megavideo i być wolnym od pewnego komunikatu po obejrzeniu 72 minut filmu, zapraszam tu.

Jeśli o czyms zapomniałam, to proszę mi przypomnieć :)
Karola
Oto Arietka, główna bohaterka.

To mama w pokoju Arietki.

niedziela, 17 lipca 2011

Drzewo cz.6

Hej Wszystkim!
Tak więc, jak można się z tematu domyślić, udało nam się skończyć kolejną część Drzewa. Jupi!
Bez dalszych wstępów, zapraszam do lektury (i skomentowania!).
Aha - i miłych wakacji dla wszystkich!
Dorodoroke

6.

...więc dlaczego to zawsze tak musi być? Ten stres, oczekiwanie... Niepokojące myśli o życiu, co będzie dalej, a co zrobię, jak nie będzie tak, jak powinno być?... Czekamy i czekamy aż przyjdzie dzień, w którym opuścimy Instytut Opiekuńczy i zaczniemy całkowicie nowe życie, w nowym miejscu, gdzieś, gdzie wreszcie będziemy wolni. Choć nie jestem całkiem pewny, co to miałoby znaczyć.
Każdy czeka inaczej. Ja preferuję czekanie bezczynne. To jest właśnie to, co robię przez całe życie. Bezczynnie czekam. Ale na co?
Oczywiście Ernestowi daleko do bezczynności. Dlatego teraz siedzę pod swoim drzewem, starając się odczytać wiadomość, którą właśnie naskrobał mi w ziemi patykiem.
-U..uśmie...- dukam, marszcząc brwi. Idea tych całych liter nadal do mnie nie przemawia.- Uśmiechnij się, Gilbert. Co to ma być?!- irytuję się.
-Brawo! Jesteś świetny! Twoje postępy są fenomenalne! Już niewiele ci brakuje, żeby czytać płynnie! Gratulacje!- Chce potrząsnąć moją dłonią, jak to robili ludzie na jednym filmie z zajęć przystosowawczych, ale chowam moją rękę za plecami. Robi rozczarowaną minę i rezygnuje z tych prób.- Gilbert, nadal się nie uśmiechasz! Musisz być bardziej pogodny!
-Niby dlaczego?
-Bo wtedy mógłbyś emanować pozytywną energią!
-Po której ludziom chciałoby się rzygać ze szczęścia- dodaję ponuro. Przerwa. Potrzebuję przerwy.
Naprawdę w ostatnich dniach działo się ze mną coś dziwnego. Nie umiałem wstrzymać potoku myśli, które powoli zaczęły zdobywać dominację w mojej głowie. Wpychały się tam, gdzie nie powinny. Zaczynałem wspominać moje życie przed poznaniem Ernesta. Porównanie nie wypadło korzystnie. Zaczynałem być zdziwiony niektórymi poglądami i opiniami, gromadzonymi w mojej głowie przez te wszystkie lata. A przerażony tym, że nadal wyznaję niektóre z tych poglądów, nie wiedząc czym je zastąpić i co o tym myśleć. W zasadzie to wolałbym w ogóle nie myśleć. Ale teraz coraz ciężej mi przychodziło "wyłączenie się". Jakby jakiś przycisk w mojej głowie znikł.
Więc myślałem. O czytaniu, literach i beznadziejności niektórych słów. O tym, że nie wiadomo, co one dokładnie znaczą. Że nie da się nimi wyrazić tego, o czym się myśli.
Zaczynałem się też zastanawiać nad murami, które otaczały Instytut Opiekuńczy i stanowiły granicę naszego terenu. Ograniczenie naszej wolności. I teraz miałem je przekroczyć, a potem żyć dalej za nimi, gdzie będę mógł iść i iść przed siebie, i nic mnie nie zatrzyma. Żadnych murów. Żyć dalej w tym dziwnym, nieznanym świecie, gdzie ludzie szczerzą się do siebie jak na tych filmach...
Ciekawe, czy tak naprawdę robią? Bo wydaje mi się to trochę bez sensu.
-Dobra, Gilbert, a teraz przeczytaj to!- mówi Ernest, odrywając wzrok od ziemi. Muszę się skoncentrować, żeby te wszystkie kreski nabrały jakiegoś znaczenia.
-Dzisiaj... świe..świeci...sło...słoń? Dzisiaj świeci słoń... To przecież bez sensu!- wzdycham.- Jakby zwierzęta mogły świecić, to do czego służyłoby słońce?
-Pominąłeś całe dwie litery! To było zdanie: "Dzisiaj świeci słońce". Myślałem, że może wprawi cię w dobry humor, bo nie chciałeś się uśmiechnąć. A wiesz, że istnieją mutanty, które świecą? Widziałem jednego. Jak go przywieźli, to cały błyszczał taką poświatą, ale zaraz zamknęli go w jakiejś izolatce, więc nie mogłem się napatrzeć. Myślisz, że był szaleńcem? Chyba tak, skoro go zamknęli. Ale tak sobie też ostatnio myślałem, że może jakby nas tak nie zamykano, to szaleńców byłoby dużo mniej, co nie? A przynajmniej warto by...
Słowotok Ernesta nagle się urwał. Z nim też działo się coś dziwnego. Nieoczekiwanie milkł i z pewną melancholią, czy nawet smutkiem, wpatrywał się w mur. Takie nagłe zamyślanie się i przerywanie wypowiedzi w połowie zupełnie nie pasowało do Ernesta. On zawsze kończył mówić to, co zaczynał, bez względu na moją irytację. On kochał opowiadać. On się nie zamyślał, tylko gadał bez końca.
-Ernest?- wyszeptałem cicho, wpatrując się w niego uważnie. Zamrugał i też spojrzał na mnie.
-Oj, przepraszam cię, Gilbert. Na pewno zaczęło ci się nudzić bez mojego towarzystwa w rozmowie. Zamyśliłem się. Mówiłeś coś ważnego?
-Nie, nic.
-To napiszę ci nowe zdanie, dobra?- mówi i nie czekając na odpowiedź, przeciera nogą ziemię, i zaczyna pisać. 
-Hej, nazywam się Ernest, a ty?- czytam, po początkowym dukaniu.- Co to ma być?!- komentuję.
Ernest bez słowa podaje mi patyk, a ja przyjmuję go z lekkim wahaniem. Widocznie chce, żebym grał na jego zasadach. Więc przez kilka minut trudzę się, aby zapisać moje słowa. Aż w końcu na ziemi zawidniało napisane wielkimi literami: "Co to ma być?!". Ernest zabiera mi patyk i, nie pozwalając podglądać, zaciera swoją poprzednią wiadomość, aby naskrobać coś nowego. Poskładanie liter w całość zajmuje mi dłuższa chwilę.
-Dlaczego się denerwujesz?- odczytuję. Nie wiem, co odpowiedzieć. Ernest mówi dużo więcej niż pisze. Ja piszę dużo więcej niż mówię.
Więc skrobię komunikat: "Nie wiem, przepraszam. Mam dość tego czekania" i jest to najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek napisałem.
Ernest odpisuje: "Ja też". Po czym po chwili wahania dodaje znaną mi wiadomość "Uśmiechnij się, Gilbert".
Więc uśmiecham się. Ernest czasami potrafi być przekonujący. Zresztą myślę sobie, że on potrzebuje mojego uśmiechu, bo to czekanie go męczy. Skoro mój uśmiech go uszczęśliwi, to czemu nie? Oboje zachowujemy się teraz dziwnie.
Później, kiedy nasiedzieliśmy się w ciszy już wystarczająco długo, abym w końcu przyznał przed samym sobą, że czasami gadanina Ernesta miło urozmaica rzeczywistość, rozeszliśmy się na obiad. Ja do średniego zagrożenia, on do wysokiego. Jak zwykle. Jak to codziennie robiliśmy. Ja wyjątkowo zjadłem w stołówce, nie czując potrzeby pójścia pod moje drzewo. Ernest jadł w stołówce, uważając, że nie może przegapić ciekawych rzeczy, które się tam dzieją. Nie za bardzo to rozumiałem. Czy jest coś ciekawego w patrzeniu na szaleńców obrzucających się jedzeniem?
Po obiedzie musieliśmy pójść na specjalne zajęcia przystosowawcze. Dlaczego specjalne? Bo chodziliśmy tam tylko we dwójkę, jako kandydaci do wyjścia z Ośrodka. Ja byłem zmuszony mówić więcej niż zwykle, choć to  Ernest zadawał pytania, a ja najczęściej zajmowałem się zgodnym przytakiwaniem. Pokazywali nam jakieś karty, które nazywali kartami kredytowymi, na których mieliśmy coś, co nazywali pieniędzmi, mówili, że za nie musimy kupować sobie jedzenie. Co prawda na tych kartach nie widziałem nic oprócz paru liter, ale się nie sprzeciwiałem. Ostatnio też jakiś starszy facet tłumaczył nam, jak korzystać z mapy, nie wiem po co, ale wtedy głowa zaczęła mnie trochę boleć, więc postanowiłem się zdrzemnąć. Zresztą on i Ernest ucięli akurat sobie jakąś dłuższą pogawędkę, i chyba zapomnieli o moim istnieniu, więc miałem święty spokój. Zdaje się, że Ernest paplał coś o środkach czystości i odkurzaczu, zastanawiając się, jak ludzie ich używają. W zasadzie chodziło o to, jak my będziemy sprzątać po sobie, ale się nie wtrącałem.
W budynku powitała nas młoda kobieta z pękatym nosem. Wydawała się być dosyć zmęczona i co jakiś czas przecierała sobie czoło chusteczką. Zabawne.
Wyjęła z pudła niewielką maszynę i powiedziała krótko:
-To jest odkurzacz.
Ernest zaraz zalał ją typową dla niego salwą pytań, ale ona bohatersko, choć minę miała nieco przerażoną, jakimś dziwnym cudem je zignorowała. No tak, gadające mutanty nie należą do codzienności.
Wyciągnęła długi kabel z wtyczką i tłumaczyła nam zasady bezpieczeństwa przy obsłudze sprzętu elektronicznego, że to niebezpieczne, że nie wolno mokrymi rękami i tak dalej. Ernest na chwilę przestał mówić, ale wiercił się nadal niemiłosiernie i machał rękami.
-A tym przyciskiem się włącza- powiedziała, po czym nacisnęła go. W powietrzu zabuczało nieprzyjemnie.- A jak wciśniecie drugi raz, to się wyłączy.- Ponownie nacisnęła, a buczenie ustało. - Są pytania?- spytała, ale zanim którykolwiek z nas miał czas na odpowiedź –  co znaczy: „zanim Ernest miał czas na odpowiedź”, to chyba oczywiste - szybko dodała: - Nie? To świetnie.
Potem pokazała nam, jak obsłużyć pralkę, dodając, że lepiej nie prać czerwonych rzeczy z białymi, ale nie dowiedzieliśmy się dlaczego, ponieważ nam to niepotrzebne, gdyż na pewno zostaniemy zaopatrzeni w rzeczy jednokolorowe.
Opowiedziała nam jeszcze o różnych płynach, co miały służyć do czyszczenia mebli i innych rzeczy, o kuchence, na której raczej nie będziemy musieli gotować, gdyż na pewno zamieszkamy gdzieś, gdzie niedaleko będzie stołówka, a innymi rzeczami raczej nie musimy się przejmować.
Dała nam jeszcze telefon, tłumacząc, że ten przycisk jest do Instytutu, ten do poradni, jeśli będziemy mieć jakiś problem w danej dziedzinie, ten do lekarza, jeśli zachorujemy, ten do mechanika, jeśli coś zepsujemy i tak dalej. Ernest wydawał z siebie ciągłe „ochy” i „achy”, a po skończonych zajęciach koniecznie chciał uprać swoją koszulkę (i moją pewnie też, ale nie zamierzałem mu jej oddać). Na szczęście opiekunka zniszczyła jego zapał, mówiąc, ze będzie miał jeszcze mnóstwo okazji, aby prać swoje ubrania.
I sobie poszła.
-Ona taka raczej niemiła była, nie sądzisz, Gilbert?- mówi Ernest, wygląda na nieco rozczarowanego tym, że nie wypróbował wszystkich urządzeń elektrycznych.
-Wyglądała na zmęczoną.- Nie wiem, czemu jej bronię.
-Wiesz, Gilbert, myślałem nad tym ostatnio i doszedłem do wniosku, że praca w Instytucie musi być słabo płatna. Rozmawiali o tym raz opiekunowie.
-No i co z tego?
-Nie wiem.- Ernest wzdycha.- Ale jak ta praca może być fajna? Opiekowanie się mutantami, które skaczą sobie do gardła? Musimy być dla nich czymś w rodzaju potworów. Groźne, tępe, więc trzeba je trzymać w zamknięciu, aby nie wyrządziły nikomu krzywdy. Dzisiaj na stołówce jeden chłopak próbował odgryźć sobie nogę. Złapali go i naszprycowali jakimiś lekami, dopóki nie przestał się ruszać. To straszne, co Gilbert?- Nie odpowiadam, tylko kiwam głową, zaczynając powoli odpływać myślami od gadaniny Ernesta, jak to zwykle się działo. On to chyba zauważa, bo zmienia temat.- Wiesz, że niedługo opuścimy Instytut?
-Jak mogłem tego nie zauważyć, idioto? Przecież chodzimy na zajęcia specjalne.
-Myślę, że to są ostanie zajęcia, ponieważ pokazali nam już niemal wszystko, co musimy wiedzieć. Jutro rano powinniśmy być w innym miejscu, poza Instytutem- stwierdza Ernest. Nie wiem, co się teraz dzieje w mojej głowie. Myślę, że mój mózg nie przetrawił jeszcze tej informacji i myśli, że wszystko będzie tak jak dawniej. Chce, żeby było jak dawniej.
Ernest taktownie odchodzi pod pretekstem zjedzenia jeszcze czegoś, gdyż zgłodniał. Nie spodziewałem się po nim takiego wyczucia.
Najpierw kieruję się pod moje drzewo, na którym spędziłem większość dotychczasowego życia. Zauważam, że ma chore liście. To musiało się zdarzyć niedawno. Gdybym nadal siedział tu przez większość dnia, na pewno bym zauważył.
Wchodzę na drzewo i siadam po kolei na każdej gałęzi. Nie wiem dlaczego. Kładę się na mojej ulubionej, spoglądając w dół. Potem podnoszę wzrok, który natrafia na miejsce, na którym zawsze siadywał Ernest. Nie, nie zawsze, upominam siebie. Tylko dwa miesiące.
Siadam tam, opieram się o szorstki pień, rozkoszując się jego dotykiem. Dla próby zaczynam machać nogami, tak jak prawowity właściciel tego konaru, ale szybko tego zaprzestaję. Mimo, że nikt mnie nie widzi, czuję się jak idiota. Dostrzegam swój włos zaczepiony o jedną z drobnych gałązek i drobne ślady moich palców, kiedy drapałem korę, będąc wściekłym na Ernesta.
To właśnie jest moje drzewo. To było moje drzewo.
Potem idę do budynku średniego zagrożenia, na stołówkę. Przy wysterylizowanych stolikach, pachnących jeszcze detergentami, siedzą inne mutanty. Zatrzymuję się w bezpiecznej odległości i patrzę się na nich. Muszę wyglądać jak największy szaleniec. Sprawdzam, czy przypadkiem nie leci mi piana z ust i mówię, czując się jak głupek:
- Cześć.
Teraz na pewno mają mnie za idiotę.
Ale to nie było powitanie, tylko pożegnanie z ludźmi, którzy spali za ścianą. I pewnie byli w jakimś sensie do mnie podobni.
-Bądźcie szczęśliwi - dodaję, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć, a czując, ze samo „cześć” to za mało.- Ja przynajmniej mam zamiar być- dorzucam na zakończenie. Znowu czuję się… czuję się trochę jak Ernest. Jak idiota, znaczy się.
A potem idę od razu, bez kolacji, spać. Ale nie mogę zasnąć. Skręca mnie w żołądku, lecz to raczej nie sprawa głodu. Siedzę, bez ruchu, w całkowitej ciemności, nasłuchując własnego oddechu. Porządkuję wszystkie wspomnienia, aby ich nigdy nie zapomnieć.
A rano okazuje się, ze Ernest miał rację. Nasze życie się zmienia. Razem z dwójką wychowawców idziemy do otwartej na oścież, ogromnej bramy. Chociaż nie widzę innych mutantów, wiem, ze nas obserwują. Siedzą, dobrze ukryci. Nie mogę odgadnąć, co czują. Wiem za to, co ja bym czuł, gdybym nie spotkał Ernesta. Uważałbym nas za szaleńców z wypranymi mózgami, za idiotów omamionych przez zajęcia przystosowawcze. I pewnie zazdrościłbym trochę im – nam – zmiany ich – naszych - bezsensownych żywotów. A potem udałbym się z powrotem na moje drzewo.
Wtedy, kiedy już jesteśmy bardzo blisko bramy, widzę, jak do mojego drzewa podchodzi człowiek z piłą mechaniczną. Nie jestem w stanie odwrócić wzroku. Patrzę, jak ostrze powoli, choć nieubłaganie, zagłębia się z pniu, coraz głębiej i głębiej. Coś kłuje mnie w serce. Myślę, że zaraz się przewrócę, ale nie przewracam się. Idę dalej. Czasami sam siebie zadziwiam.
„Teraz!”- mówi coś w mojej głowie. „Teraz rzuć się na ziemię i bądź szaleńcem! Nie zmarnuj tej szansy! To ostatni moment, żeby wszystko mogło być tak jak dawniej!”
Ale nie rzucam się na ziemię. Bo już nie chcę, żeby wszystko było tak jak dawniej.
I przechodzę z Ernestem przez bramę, za którą czeka nas nowe, lepsze życie.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Nareszcie! Kolejna część Drzewa!

Czytelnicy!
Tak więc nareszcie się udało - kolejny kawałek Drzewa został ukończony! Nie było to łatwe, bo tak długo się tym nie zajmowałyśmy, że trzeba było poświęcić trochę czasu na ponowne "wgryzienie się" w klimat i sposób pisania tego opowiadania. Mam nadzieję, że nam się to udało :) A więc czytajcie i komentujcie!

Dorodoroke

5.

…i Ernest wylał na siebie herbatę. Od dłuższego czasu wpatrywałem się w kubek z oczekiwaniem, czekając na pewną katastrofę. Z doświadczenia, to znaczy z moich wnikliwych obserwacji Ernesta, wiem, że ciągłe podskakiwanie, gestykulowanie i wymachiwanie rękoma plus herbata równa się… no właśnie to.
- Ojej, patrz, Gilbert! Jestem cały mokry!
Siedzieliśmy na zajęciach. Zaczęli robić przerwy, bo stwierdzili, że mutanty nie wytrzymują tych kilku godzin bez ruchu. Wydaje mi się, że oni też prowadzą wnikliwe obserwacje.
Na przerwach dają herbatę. Schłodzoną, bo jest gorąco. To lubię w przerwach. Można siedzieć i pić herbatę, i mieć spokój.
Niedawno Ernest zaczął mnie uczyć pisać. Polega to przede wszystkim na tym, że ja siedzę, a on skacze w kółko i rysuje na kartce przede mną jakieś dziwne kreski, które mają być na przykład jego imieniem. Zupełnie nie przypominają jego imienia.  Kiedy jednak w końcu dla świętego spokoju przerysowałem te kreski, był zachwycony. Jak zwykle.
 Byliśmy też parę razy na boisku. Myślałem, że będzie gorzej, ale po prostu wszyscy się tylko dziwnie na nas patrzyli. Ich oczy mówiły: ”szaleńcy”. Bałem się, że wkrótce stanie się to prawdą. Czasami czuję się tak, jakbym przechadzał się po wąskim, wąziutkim murku dzielącym mnie od szaleństwa. Wystarczy jeden nieostrożny krok, jedna pomyłka. Ale od przebywania na boisku nie oszalałem – jakimś cudem. Graliśmy w piłkę. Osobiście jednak wolę siedzieć na drzewie, ale nie było to aż tak złe zajęcie. Szczególnie ze względu na Ernesta, który przestał aż tyle gadać, skupiony na grze.
To się zdarzyło na tydzień przed terminem. Terminem, o którym doskonale pamiętałem, ale starałem się nie myśleć. Ten zbliżający się termin oznaczał koniec zajęć, koniec starań, koniec wszystkiego. Myśl o tym sprawiała, że czułem się pusty w środku.
Nie mam zwyczaju przebywać w budynkach, staram się tego unikać jak mogę. Żal mi tych mutantów, których zamykają w czterech mięciutkich ścianach i tylko wsuwają leki przez małe okienko. To chyba jasne, że tacy nigdy nie przestaną być szaleńcami. Każdy by oszalał od siedzenia w środku.
Tym razem jednak siedziałem w stołówce. Kolacja już się skończyła, nikogo prócz mnie nie było, za oknem szalała straszliwa burza. Moje drzewo wyglądało tak, jakby zaraz miało się złamać. Nie wiem, co bym wtedy zrobił.
Opiekun, jak kazał siebie nazywać facet zajmujący się naszym oddziałem, przyszedł na kontrolę czy coś takiego i zajrzał do stołówki. Nawet na niego nie spojrzałem, dopóki nie zostałem zmuszony, bo podszedł do mnie, złapał za rękę i podniósł ją do oczu. Czasami prawie go podziwiam. Nagłe dotykanie nas, mutantów, czy jakiekolwiek dotykanie w ogóle, nie należy do rozsądnych rzeczy.
- A więc jesteś Gilbert, tak? – zapytał, jakby spodziewał się, że podmieniłem imię na swojej bransoletce. Nawet nie umiałem go przeczytać. Jedyne słowa, które rozpoznaję to „średnie zagrożenie”, „niskie zagrożenie” i „wysokie zagrożenie”. Umiejętność ich odczytywania przydaje się. Wiesz, czego się spodziewać. Piana z ust czy idiotyzm? No właśnie.
Nie odpowiedziałem. Nigdy nie odpowiadam na pytania. Nigdy się nie odzywam do wychowawców. Nigdy nie odzywam się do mutantów. Czasami nazywam to moim własnym kodeksem. Nigdy to, nigdy tamto. Bez wyjątków. No prawie. Jeden, mały wyjątek w postaci Ernesta nie zaszkodzi, prawda?
- Twoja instruktorka wiele mi o tobie mówiła – wypowiadał każde słowo bardzo powoli i głośno, jakby spodziewał się, że nie całkiem zrozumiem. I jakby zapomniał, że słuch mam kilka razy lepszy od niego.
- Podobno robisz bardzo duże postępy. Cieszy mnie to, nieczęsto ktoś ze średniego zagrożenia tak pilnie się uczy. Jesteś w tej chwili najważniejszym kandydatem do opuszczenia Ośrodka.
Serce zabiło mi mocniej, zaschło mi w gardle.
- Z grupy B2 wytypowano dwie osoby w postaci ciebie i Ernesta z wysokiego zagrożenia. Twoja instruktorka argumentowała, że rzadko spotyka się tak szybko uczących się… no… uczniów.
Chciał powiedzieć „mutantów”, świetnie o tym wiem. On też chyba wie, że ja wiem. Wszyscy za naszymi plecami mówią na nas „mutanty”. My sami nazywamy siebie „mutantami” z bardzo prostego powodu. Bo nimi jesteśmy.
- Czy czujesz się na siłach, żeby rozpocząć nowe życie poza Ośrodkiem, Gilbercie?
Co miałem odpowiedzieć? Skłamać czy powiedzieć prawdę? Nie mogłem dłużej milczeć. Nie po bezpośrednim pytaniu. Mimo, że łamało to mój kodeks. Ale co właściwie znaczy mój głupi kodeks?
- Nie wiem.
Roześmiał się, choć wcale nie był rozbawiony. Nie rozumiem czemu, ale ludzie często to robią.
- Wiadomo, wiadomo, że się wahasz, ale na pewno dałbyś sobie radę. W razie co zawsze możesz skorzystać z naszej pomocy.
Tylko raz korzysta się z pomocy Ośrodka po wyjściu. Kiedy się oszaleje i trzeba wracać bezpośrednio do budynku wysokiego zagrożenia. Chociaż zwykle to nie ty prosisz o pomoc. W takim momencie nie jesteś nawet w stanie.
- Komisja ma wkrótce głosować w sprawie przepustek. Z całą pewnością będę za moim wychowankiem. – Znów się uśmiechnął bez sensu.
- A Ernest? – spytałem, po czym bardzo się zdziwiłem. Z kodeksem czy bez, wciąż nie jestem rozmowny.
- Cóż, ponoć jest wybitnym uczniem, ale… - przerwał na chwilę, stuknął się parę razy w głowę i wzruszył ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało. Ja jednak ciągle czekałem na odpowiedź, więc w końcu znów się odezwał:
- Jest z wysokiego zagrożenia, rozumiesz chyba. Kontrowersje budzi nawet wypuszczenie ciebie, skoro jesteś ze średniego… a wysokie zagrożenie, sam wiesz…
- Ernest nie jest szaleńcem – podniosłem nieco głos. Serce biło mi jeszcze szybciej. Przecież to Ernest chciał się stąd wyrwać, nie ja. To on umiał pisać, czytać i tak dalej, nie ja. To on był towarzyski, przyjacielski, entuzjastyczny. To on…
- Możliwe, że już nie, ale nigdy nic nie wiadomo. Osoby z wysokiego zagrożenia stanowią po prostu zagrożenie dla siebie samych. Ernest trafił tam nie bez powodu i nawet jeśli wyzdrowiał, to niebezpieczeństwo wciąż istnieje.
Wyzdrowiał? Więc Ernest jednak był kiedyś szaleńcem z pianą toczącą się z ust. Rzucał się kiedyś na wszystko, co się rusza i zamykali go w pokoju z miękkimi ścianami, wsuwając przez okienko lekarstwa. Odciągali go, wrzeszczącego, do szpitala, aby lekarze w białych maskach mogli wpompować w niego końskie dawki jakichś dziwnych, strasznych rzeczy. Nie mogłem sobie wyobrazić takiego Ernesta, chociaż przecież wiedziałem, że tak musiało być. Inaczej nie nosiłby tej bransoletki.
Ogarnia mnie strach. Boję się decyzji komisji. Boję się, że mnie wybiorą. Samego. Wyrzucą mnie w ten zimny, metalowy, nieznany świat, o którym właściwie nic nie wiem. Samego. Pozwolą mi tam stoczyć się w otchłań szaleństwa. Chyba, że już się w nią staczam. Czuję, że mur dzielący mnie od niej drży w posadach.
- Nie chcę iść bez Ernesta.
Myślę, że zabrzmiało to trochę żałośnie. Niczym miauczenie przerażonego kociaka. Nie chcę mówić dalej, ale po raz pierwszy odczuwam coś, co obserwuję na co dzień u Ernesta: słowa wylewają się ze mną potokiem. Lawiną. Niepowstrzymane, nieprzemyślane.
- Nie chcę iść bez Ernesta. Nie dam rady bez niego. Mam w nosie ciebie i tę całą komisję. Nie pójdę bez Ernesta. On jest moim przyjacielem, ale pewnie ty tego nie zrozumiesz. Ludzie nie potrafią mieć przyjaciół. Niszczą ich. Czy nie mam racji?
Przerywam. Jestem wściekły. Przerażony i wściekły, i zdumiony, i zagubiony. Nie pojmuję, co się ze mną stało. Nie rozumiem. On też nie rozumie i wydaje się jeszcze bardziej przerażony ode mnie. Wytrzeszcza oczy. Jego mięśnie są spięte, jakby gotował się do ucieczki. Sądzi, że zaraz się na niego rzucę. Właściwie podzielam jego zdanie. Ale, zadziwiając tym zarówno jego jak i siebie, po prostu wstaję i wychodzę. Bez słowa, jak zwykle. Czuję się jednak nie jak zwykle. Czuję satysfakcję. Z tego, co zrobiłem i z tego, że udało mi się znaleźć takie dobre słowo. Satysfakcja. Pasuje. Przełamałem jakąś barierę, przekroczyłem granicę. Ostatnio często to robię. Ale tym razem jest inaczej. Nie wiedziałem, że przekroczenie granicy może być tak przyjemne.
Burza przeszła, czarne obłoki posunęły się, ustępując miejsca szarym. Jeszcze siąpi, ale nie obchodzi mnie to. Uwielbiam powietrze po burzy, poza tym nie usiedziałbym dłużej w budynku. Wychodzę na zewnątrz, idę pod drzewo. Siadam na dole i opieram się o pień. Tego wieczora nie mam ochoty wdrapywać się na górę. To koty łażą po drzewach. A tym razem, wyjątkowo, czuję się znacznie bardziej człowiekiem.
Myślę. To też jest coś nowego. Zwykle staram się tego unikać, niczym ognia. Myślenie nie prowadzi do niczego dobrego. Zaczynam się wtedy zastanawiać nad sensem, przyczyną, rozwiązaniem. I nie znajduję żadnego. Myślenie prowadzi do szaleństwa.
Dużo mówię – do siebie. Po cichu, bezgłośnie. Bez słów. Słowa są bez sensu. Bez znaczenia. Nie jestem dobry w słowach. Są takie zdradliwe. Najpierw wydają ci się cudowne, proste i jasne. Myślisz, że wiele dzięki nim osiągniesz. A potem przekonujesz się, że one nie prowadzą do porozumienia i potrafią znaczyć coś zupełnie innego, niż sądziłeś. Są bezsilne, a jednocześnie niebezpieczne. Patrzę na bransoletkę na moim nadgarstku. Na niej też są. Zupełnie inne znajdują się na przegubie Ernesta. Przez parę słów nie nadaje się on do opuszczenia instytutu. On nie jest szaleńcem. To słowa czynią go szaleńcem.  Słowa wymyślił jakiś idiota. Musiał być pewnie podobny do Ernesta.
Wyciągam rękę i w przyjemnym, chłodnym błocie przed sobą kreślę palcem kreski. Pionowa, pozioma, pozioma, pozioma. Przerwa. Pionowa. Zagięta, o, jakoś tak. Ukośna zdaje się. Co było dalej? Wysilam pamięć. Po chwili, jeśli się nie mylę, widnieje przede mną to, czego tak nie lubię. Słowo.
ERNEST.
Jaki jest właściwie sens posiadania imion? Imiona też są słowami. Prowadzą do niezgody i niezrozumienia. Wszystko gmatwają. Znów zerkam na nadgarstek. Tych parę kresek to musi być moje imię. Znam już te linie, wydają się takie swojskie. Ale jaka jest przyczyna… jaki sens?
Stop. Wystarczy myślenia. Nie wolno mi zastanawiać się nad sensem, przyczyną, rozwiązaniem.
Skoro już o tym mowa, to myślę, że ich wcale nie ma.
***
- Wiesz co, Gilbert? Wczoraj, była taka straszna burza, co nie? No i ja tak siedzę, pozamykali nas, bo wszyscy wariowali jak tak grzmiało, nie? No i…
Nie słucham. Siedzimy na drzewie. To znaczy Ernest siedzi, a ja leżę, przyglądając się jego bransoletce. Nie jest zbyt ciasna, więc podskakuje w górę, aby po chwili zjechać w dół, w czasie gdy Ernest gestykuluje. Nie opowiedziałem mu o poprzednim dniu. To on tu jest od opowiadania.
Nie spuszczam wzroku z bransoletki. Próbuję zamknąć oczy, ale wciąż otwieram je na nowo. Wpatruję się w słowa. Słowa, które skazują na wieczne więzienie. Które determinują los. Ale nie, nie dzięki swojej potędze. Słowa są słabe i ułomne. To dzięki potędze nieporozumień, które wynikają z ich powodu. Nienawidzę słów.
- Ernest… - przerywam mu. Natychmiast zamyka usta, wytęża słuch. Uwielbia, kiedy się odzywam. Kolejny powód, dla którego nazywam go idiotą. – Co z naszą lekcją pisania?
Zaczyna podskakiwać w miejscu. Nawet przyjemnie jest teraz na niego patrzeć. Gdy jest tak pełen entuzjazmu, radości. Naiwny i nieświadomy aż do bólu. Ale nie jest głupi. Widzę, że spogląda na mnie czujnie. Wie, że coś się stało, chociaż nie daje po sobie tego poznać.
Nie, Ernest nie jest głupi. Chociaż jest idiotą, rzecz jasna.
***
Tego wieczoru, gdy jest już całkiem ciemno, wymykam się na dwór. Przemykam się cicho, bezszelestnie, ostrożnie stawiając kroki. Mogę być pewien, że nikt z ludzi mnie ani nie zauważy, ani nie usłyszy. O mutanty się nie martwię. Każdy z nich ma dość własnych spraw, żeby zainteresować się, co tu robię. Oprócz Ernesta, ale on też się nie liczy. Wysokie zagrożenie zamyka się na siedem kłódek jeszcze o wcześniejszej porze.
Właśnie do wysokiego zagrożenia zmierzam. Dreszcze przechodzą mi po plecach. Nikt normalny nie chodzi do wysokiego zagrożenia, jeśli nie musi. Byłem tu już raz, a ta wizyta utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie powinienem. Czym bliżej jestem, tym lepiej wyczuwam tę woń. Wszystko ma swój własny zapach. Szpital ma swój zapach i śmierć ma swój zapach. Te dwa są właściwie nierozróżnialne, ale dalej jest już łatwiej. Jedzenie ma swój zapach, poranki mają swój zapach. Wysokie zagrożenie też. Tutaj od jego intensywności aż pali nos. To zapach szaleństwa.
Podchodzę do muru. Pracuję w ciszy, spokojnie, chociaż ręce mi drżą. Powoli, chociaż instynkt każe mi uciekać stąd jak najszybciej. Rozum też, ale nie słucham żadnego z nich. Szaleństwo próbuje dostać się do mojego wnętrza, wciska się tam przez wszelkie możliwe otwory, ale wciąż trwam. Kiedy kończę, natychmiast zrywam się do biegu. Nie mam nawet czasu zerknąć na skończoną pracę. Dopiero w średnim zagrożeniu mogę odetchnąć z ulgą. Czuję satysfakcję, znowu.
Może nadawanie imion ma jednak jakiś sens.
Na murze budynku wysokiego zagrożenia widnieje teraz ogromny napis: UWOLNIJCIE ERNESTA. GILBERT.
Następnego dnia po południu napisu już nie ma. Nie wiem, czy Ernest go widział, ale oni na pewno widzieli. Opiekun przyszedł do mnie po obiedzie. Miał poważną minę. Spytał, czy to ja napisałem. Skinąłem głową. Potem kazał mi opowiedzieć o Erneście. Powiedziałem, że umie czytać i pisać. Że lubi mówić i bardzo chce zamieszkać poza Instytutem. Mówienie tyle było męczące. Starałem się zamykać najważniejsze informacje w krótkich, treściwych zdaniach. Zaznaczyłem, że nie jest agresywny i że nie zachowuje się jak szaleniec.
- Nie ruszysz się stąd bez niego, Gilbert? – spytał jeszcze zrezygnowanym tonem. Odpowiedź była tak oczywista, że nie zadałem sobie trudu, aby się odezwać.
Nie wiem, czy ich przekonałem, że Ernest jest nieszkodliwy. Że zasługuje na szansę. Nie wiem, czy zrozumieli, że to ich słowa zrobiły z niego szaleńca, czy po prostu przestraszyli się, że będę dalej wypisywał niebezpieczne, buntownicze rzeczy na murach. Skutek był jednakowy.
Mówiłem wcześniej, że słowa są słabe i ułomne. Że ich nienawidzę.
Wciąż nie lubię słów. Ale słowa są potężne.

piątek, 1 lipca 2011

Kilka zdjęć z Wiednia

Oto zdjęcie domu Hunderwassera...

To też. I b. mi się podoba ta krzywa kolumna.

To są kwiaty w ogrodzie, w którym byłam...

A to przejażdżki bryczką. Zadziwiający koszt 40 euro za 20 minut (!), więc nie pojechałam...
Oto kaczka, która znalazła dość śmieszne miejsce na odpoczynek ;)
Nad rysunkami muszę jeszcze popracować. Nad kolejną częścią "Drzewa" praca również wrze.
Karola.