poniedziałek, 4 lipca 2011

Nareszcie! Kolejna część Drzewa!

Czytelnicy!
Tak więc nareszcie się udało - kolejny kawałek Drzewa został ukończony! Nie było to łatwe, bo tak długo się tym nie zajmowałyśmy, że trzeba było poświęcić trochę czasu na ponowne "wgryzienie się" w klimat i sposób pisania tego opowiadania. Mam nadzieję, że nam się to udało :) A więc czytajcie i komentujcie!

Dorodoroke

5.

…i Ernest wylał na siebie herbatę. Od dłuższego czasu wpatrywałem się w kubek z oczekiwaniem, czekając na pewną katastrofę. Z doświadczenia, to znaczy z moich wnikliwych obserwacji Ernesta, wiem, że ciągłe podskakiwanie, gestykulowanie i wymachiwanie rękoma plus herbata równa się… no właśnie to.
- Ojej, patrz, Gilbert! Jestem cały mokry!
Siedzieliśmy na zajęciach. Zaczęli robić przerwy, bo stwierdzili, że mutanty nie wytrzymują tych kilku godzin bez ruchu. Wydaje mi się, że oni też prowadzą wnikliwe obserwacje.
Na przerwach dają herbatę. Schłodzoną, bo jest gorąco. To lubię w przerwach. Można siedzieć i pić herbatę, i mieć spokój.
Niedawno Ernest zaczął mnie uczyć pisać. Polega to przede wszystkim na tym, że ja siedzę, a on skacze w kółko i rysuje na kartce przede mną jakieś dziwne kreski, które mają być na przykład jego imieniem. Zupełnie nie przypominają jego imienia.  Kiedy jednak w końcu dla świętego spokoju przerysowałem te kreski, był zachwycony. Jak zwykle.
 Byliśmy też parę razy na boisku. Myślałem, że będzie gorzej, ale po prostu wszyscy się tylko dziwnie na nas patrzyli. Ich oczy mówiły: ”szaleńcy”. Bałem się, że wkrótce stanie się to prawdą. Czasami czuję się tak, jakbym przechadzał się po wąskim, wąziutkim murku dzielącym mnie od szaleństwa. Wystarczy jeden nieostrożny krok, jedna pomyłka. Ale od przebywania na boisku nie oszalałem – jakimś cudem. Graliśmy w piłkę. Osobiście jednak wolę siedzieć na drzewie, ale nie było to aż tak złe zajęcie. Szczególnie ze względu na Ernesta, który przestał aż tyle gadać, skupiony na grze.
To się zdarzyło na tydzień przed terminem. Terminem, o którym doskonale pamiętałem, ale starałem się nie myśleć. Ten zbliżający się termin oznaczał koniec zajęć, koniec starań, koniec wszystkiego. Myśl o tym sprawiała, że czułem się pusty w środku.
Nie mam zwyczaju przebywać w budynkach, staram się tego unikać jak mogę. Żal mi tych mutantów, których zamykają w czterech mięciutkich ścianach i tylko wsuwają leki przez małe okienko. To chyba jasne, że tacy nigdy nie przestaną być szaleńcami. Każdy by oszalał od siedzenia w środku.
Tym razem jednak siedziałem w stołówce. Kolacja już się skończyła, nikogo prócz mnie nie było, za oknem szalała straszliwa burza. Moje drzewo wyglądało tak, jakby zaraz miało się złamać. Nie wiem, co bym wtedy zrobił.
Opiekun, jak kazał siebie nazywać facet zajmujący się naszym oddziałem, przyszedł na kontrolę czy coś takiego i zajrzał do stołówki. Nawet na niego nie spojrzałem, dopóki nie zostałem zmuszony, bo podszedł do mnie, złapał za rękę i podniósł ją do oczu. Czasami prawie go podziwiam. Nagłe dotykanie nas, mutantów, czy jakiekolwiek dotykanie w ogóle, nie należy do rozsądnych rzeczy.
- A więc jesteś Gilbert, tak? – zapytał, jakby spodziewał się, że podmieniłem imię na swojej bransoletce. Nawet nie umiałem go przeczytać. Jedyne słowa, które rozpoznaję to „średnie zagrożenie”, „niskie zagrożenie” i „wysokie zagrożenie”. Umiejętność ich odczytywania przydaje się. Wiesz, czego się spodziewać. Piana z ust czy idiotyzm? No właśnie.
Nie odpowiedziałem. Nigdy nie odpowiadam na pytania. Nigdy się nie odzywam do wychowawców. Nigdy nie odzywam się do mutantów. Czasami nazywam to moim własnym kodeksem. Nigdy to, nigdy tamto. Bez wyjątków. No prawie. Jeden, mały wyjątek w postaci Ernesta nie zaszkodzi, prawda?
- Twoja instruktorka wiele mi o tobie mówiła – wypowiadał każde słowo bardzo powoli i głośno, jakby spodziewał się, że nie całkiem zrozumiem. I jakby zapomniał, że słuch mam kilka razy lepszy od niego.
- Podobno robisz bardzo duże postępy. Cieszy mnie to, nieczęsto ktoś ze średniego zagrożenia tak pilnie się uczy. Jesteś w tej chwili najważniejszym kandydatem do opuszczenia Ośrodka.
Serce zabiło mi mocniej, zaschło mi w gardle.
- Z grupy B2 wytypowano dwie osoby w postaci ciebie i Ernesta z wysokiego zagrożenia. Twoja instruktorka argumentowała, że rzadko spotyka się tak szybko uczących się… no… uczniów.
Chciał powiedzieć „mutantów”, świetnie o tym wiem. On też chyba wie, że ja wiem. Wszyscy za naszymi plecami mówią na nas „mutanty”. My sami nazywamy siebie „mutantami” z bardzo prostego powodu. Bo nimi jesteśmy.
- Czy czujesz się na siłach, żeby rozpocząć nowe życie poza Ośrodkiem, Gilbercie?
Co miałem odpowiedzieć? Skłamać czy powiedzieć prawdę? Nie mogłem dłużej milczeć. Nie po bezpośrednim pytaniu. Mimo, że łamało to mój kodeks. Ale co właściwie znaczy mój głupi kodeks?
- Nie wiem.
Roześmiał się, choć wcale nie był rozbawiony. Nie rozumiem czemu, ale ludzie często to robią.
- Wiadomo, wiadomo, że się wahasz, ale na pewno dałbyś sobie radę. W razie co zawsze możesz skorzystać z naszej pomocy.
Tylko raz korzysta się z pomocy Ośrodka po wyjściu. Kiedy się oszaleje i trzeba wracać bezpośrednio do budynku wysokiego zagrożenia. Chociaż zwykle to nie ty prosisz o pomoc. W takim momencie nie jesteś nawet w stanie.
- Komisja ma wkrótce głosować w sprawie przepustek. Z całą pewnością będę za moim wychowankiem. – Znów się uśmiechnął bez sensu.
- A Ernest? – spytałem, po czym bardzo się zdziwiłem. Z kodeksem czy bez, wciąż nie jestem rozmowny.
- Cóż, ponoć jest wybitnym uczniem, ale… - przerwał na chwilę, stuknął się parę razy w głowę i wzruszył ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało. Ja jednak ciągle czekałem na odpowiedź, więc w końcu znów się odezwał:
- Jest z wysokiego zagrożenia, rozumiesz chyba. Kontrowersje budzi nawet wypuszczenie ciebie, skoro jesteś ze średniego… a wysokie zagrożenie, sam wiesz…
- Ernest nie jest szaleńcem – podniosłem nieco głos. Serce biło mi jeszcze szybciej. Przecież to Ernest chciał się stąd wyrwać, nie ja. To on umiał pisać, czytać i tak dalej, nie ja. To on był towarzyski, przyjacielski, entuzjastyczny. To on…
- Możliwe, że już nie, ale nigdy nic nie wiadomo. Osoby z wysokiego zagrożenia stanowią po prostu zagrożenie dla siebie samych. Ernest trafił tam nie bez powodu i nawet jeśli wyzdrowiał, to niebezpieczeństwo wciąż istnieje.
Wyzdrowiał? Więc Ernest jednak był kiedyś szaleńcem z pianą toczącą się z ust. Rzucał się kiedyś na wszystko, co się rusza i zamykali go w pokoju z miękkimi ścianami, wsuwając przez okienko lekarstwa. Odciągali go, wrzeszczącego, do szpitala, aby lekarze w białych maskach mogli wpompować w niego końskie dawki jakichś dziwnych, strasznych rzeczy. Nie mogłem sobie wyobrazić takiego Ernesta, chociaż przecież wiedziałem, że tak musiało być. Inaczej nie nosiłby tej bransoletki.
Ogarnia mnie strach. Boję się decyzji komisji. Boję się, że mnie wybiorą. Samego. Wyrzucą mnie w ten zimny, metalowy, nieznany świat, o którym właściwie nic nie wiem. Samego. Pozwolą mi tam stoczyć się w otchłań szaleństwa. Chyba, że już się w nią staczam. Czuję, że mur dzielący mnie od niej drży w posadach.
- Nie chcę iść bez Ernesta.
Myślę, że zabrzmiało to trochę żałośnie. Niczym miauczenie przerażonego kociaka. Nie chcę mówić dalej, ale po raz pierwszy odczuwam coś, co obserwuję na co dzień u Ernesta: słowa wylewają się ze mną potokiem. Lawiną. Niepowstrzymane, nieprzemyślane.
- Nie chcę iść bez Ernesta. Nie dam rady bez niego. Mam w nosie ciebie i tę całą komisję. Nie pójdę bez Ernesta. On jest moim przyjacielem, ale pewnie ty tego nie zrozumiesz. Ludzie nie potrafią mieć przyjaciół. Niszczą ich. Czy nie mam racji?
Przerywam. Jestem wściekły. Przerażony i wściekły, i zdumiony, i zagubiony. Nie pojmuję, co się ze mną stało. Nie rozumiem. On też nie rozumie i wydaje się jeszcze bardziej przerażony ode mnie. Wytrzeszcza oczy. Jego mięśnie są spięte, jakby gotował się do ucieczki. Sądzi, że zaraz się na niego rzucę. Właściwie podzielam jego zdanie. Ale, zadziwiając tym zarówno jego jak i siebie, po prostu wstaję i wychodzę. Bez słowa, jak zwykle. Czuję się jednak nie jak zwykle. Czuję satysfakcję. Z tego, co zrobiłem i z tego, że udało mi się znaleźć takie dobre słowo. Satysfakcja. Pasuje. Przełamałem jakąś barierę, przekroczyłem granicę. Ostatnio często to robię. Ale tym razem jest inaczej. Nie wiedziałem, że przekroczenie granicy może być tak przyjemne.
Burza przeszła, czarne obłoki posunęły się, ustępując miejsca szarym. Jeszcze siąpi, ale nie obchodzi mnie to. Uwielbiam powietrze po burzy, poza tym nie usiedziałbym dłużej w budynku. Wychodzę na zewnątrz, idę pod drzewo. Siadam na dole i opieram się o pień. Tego wieczora nie mam ochoty wdrapywać się na górę. To koty łażą po drzewach. A tym razem, wyjątkowo, czuję się znacznie bardziej człowiekiem.
Myślę. To też jest coś nowego. Zwykle staram się tego unikać, niczym ognia. Myślenie nie prowadzi do niczego dobrego. Zaczynam się wtedy zastanawiać nad sensem, przyczyną, rozwiązaniem. I nie znajduję żadnego. Myślenie prowadzi do szaleństwa.
Dużo mówię – do siebie. Po cichu, bezgłośnie. Bez słów. Słowa są bez sensu. Bez znaczenia. Nie jestem dobry w słowach. Są takie zdradliwe. Najpierw wydają ci się cudowne, proste i jasne. Myślisz, że wiele dzięki nim osiągniesz. A potem przekonujesz się, że one nie prowadzą do porozumienia i potrafią znaczyć coś zupełnie innego, niż sądziłeś. Są bezsilne, a jednocześnie niebezpieczne. Patrzę na bransoletkę na moim nadgarstku. Na niej też są. Zupełnie inne znajdują się na przegubie Ernesta. Przez parę słów nie nadaje się on do opuszczenia instytutu. On nie jest szaleńcem. To słowa czynią go szaleńcem.  Słowa wymyślił jakiś idiota. Musiał być pewnie podobny do Ernesta.
Wyciągam rękę i w przyjemnym, chłodnym błocie przed sobą kreślę palcem kreski. Pionowa, pozioma, pozioma, pozioma. Przerwa. Pionowa. Zagięta, o, jakoś tak. Ukośna zdaje się. Co było dalej? Wysilam pamięć. Po chwili, jeśli się nie mylę, widnieje przede mną to, czego tak nie lubię. Słowo.
ERNEST.
Jaki jest właściwie sens posiadania imion? Imiona też są słowami. Prowadzą do niezgody i niezrozumienia. Wszystko gmatwają. Znów zerkam na nadgarstek. Tych parę kresek to musi być moje imię. Znam już te linie, wydają się takie swojskie. Ale jaka jest przyczyna… jaki sens?
Stop. Wystarczy myślenia. Nie wolno mi zastanawiać się nad sensem, przyczyną, rozwiązaniem.
Skoro już o tym mowa, to myślę, że ich wcale nie ma.
***
- Wiesz co, Gilbert? Wczoraj, była taka straszna burza, co nie? No i ja tak siedzę, pozamykali nas, bo wszyscy wariowali jak tak grzmiało, nie? No i…
Nie słucham. Siedzimy na drzewie. To znaczy Ernest siedzi, a ja leżę, przyglądając się jego bransoletce. Nie jest zbyt ciasna, więc podskakuje w górę, aby po chwili zjechać w dół, w czasie gdy Ernest gestykuluje. Nie opowiedziałem mu o poprzednim dniu. To on tu jest od opowiadania.
Nie spuszczam wzroku z bransoletki. Próbuję zamknąć oczy, ale wciąż otwieram je na nowo. Wpatruję się w słowa. Słowa, które skazują na wieczne więzienie. Które determinują los. Ale nie, nie dzięki swojej potędze. Słowa są słabe i ułomne. To dzięki potędze nieporozumień, które wynikają z ich powodu. Nienawidzę słów.
- Ernest… - przerywam mu. Natychmiast zamyka usta, wytęża słuch. Uwielbia, kiedy się odzywam. Kolejny powód, dla którego nazywam go idiotą. – Co z naszą lekcją pisania?
Zaczyna podskakiwać w miejscu. Nawet przyjemnie jest teraz na niego patrzeć. Gdy jest tak pełen entuzjazmu, radości. Naiwny i nieświadomy aż do bólu. Ale nie jest głupi. Widzę, że spogląda na mnie czujnie. Wie, że coś się stało, chociaż nie daje po sobie tego poznać.
Nie, Ernest nie jest głupi. Chociaż jest idiotą, rzecz jasna.
***
Tego wieczoru, gdy jest już całkiem ciemno, wymykam się na dwór. Przemykam się cicho, bezszelestnie, ostrożnie stawiając kroki. Mogę być pewien, że nikt z ludzi mnie ani nie zauważy, ani nie usłyszy. O mutanty się nie martwię. Każdy z nich ma dość własnych spraw, żeby zainteresować się, co tu robię. Oprócz Ernesta, ale on też się nie liczy. Wysokie zagrożenie zamyka się na siedem kłódek jeszcze o wcześniejszej porze.
Właśnie do wysokiego zagrożenia zmierzam. Dreszcze przechodzą mi po plecach. Nikt normalny nie chodzi do wysokiego zagrożenia, jeśli nie musi. Byłem tu już raz, a ta wizyta utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie powinienem. Czym bliżej jestem, tym lepiej wyczuwam tę woń. Wszystko ma swój własny zapach. Szpital ma swój zapach i śmierć ma swój zapach. Te dwa są właściwie nierozróżnialne, ale dalej jest już łatwiej. Jedzenie ma swój zapach, poranki mają swój zapach. Wysokie zagrożenie też. Tutaj od jego intensywności aż pali nos. To zapach szaleństwa.
Podchodzę do muru. Pracuję w ciszy, spokojnie, chociaż ręce mi drżą. Powoli, chociaż instynkt każe mi uciekać stąd jak najszybciej. Rozum też, ale nie słucham żadnego z nich. Szaleństwo próbuje dostać się do mojego wnętrza, wciska się tam przez wszelkie możliwe otwory, ale wciąż trwam. Kiedy kończę, natychmiast zrywam się do biegu. Nie mam nawet czasu zerknąć na skończoną pracę. Dopiero w średnim zagrożeniu mogę odetchnąć z ulgą. Czuję satysfakcję, znowu.
Może nadawanie imion ma jednak jakiś sens.
Na murze budynku wysokiego zagrożenia widnieje teraz ogromny napis: UWOLNIJCIE ERNESTA. GILBERT.
Następnego dnia po południu napisu już nie ma. Nie wiem, czy Ernest go widział, ale oni na pewno widzieli. Opiekun przyszedł do mnie po obiedzie. Miał poważną minę. Spytał, czy to ja napisałem. Skinąłem głową. Potem kazał mi opowiedzieć o Erneście. Powiedziałem, że umie czytać i pisać. Że lubi mówić i bardzo chce zamieszkać poza Instytutem. Mówienie tyle było męczące. Starałem się zamykać najważniejsze informacje w krótkich, treściwych zdaniach. Zaznaczyłem, że nie jest agresywny i że nie zachowuje się jak szaleniec.
- Nie ruszysz się stąd bez niego, Gilbert? – spytał jeszcze zrezygnowanym tonem. Odpowiedź była tak oczywista, że nie zadałem sobie trudu, aby się odezwać.
Nie wiem, czy ich przekonałem, że Ernest jest nieszkodliwy. Że zasługuje na szansę. Nie wiem, czy zrozumieli, że to ich słowa zrobiły z niego szaleńca, czy po prostu przestraszyli się, że będę dalej wypisywał niebezpieczne, buntownicze rzeczy na murach. Skutek był jednakowy.
Mówiłem wcześniej, że słowa są słabe i ułomne. Że ich nienawidzę.
Wciąż nie lubię słów. Ale słowa są potężne.

2 komentarze:

  1. Hej,hej!
    Jak narazie najlepszy rozdział!
    "Ale słowa są potężne..." :D
    Zapraszam do mnie, mam nowego posta.

    OdpowiedzUsuń
  2. Udało wam się zachować ten sam charakter opowiadania^^. Uwielbiam Gilberta i to jak powoli zaczyna się otwierać na Ernesta;p.

    OdpowiedzUsuń