niedziela, 28 sierpnia 2011

Martwy punkt

Hej wszystkim!
Dość dawno nie pisałyśmy posta i, co więcej, ja osobiście BARDZO dawno nie pisałam posta (bo tym razem, dziwnym trafem, to Dorodoroke. Zaskoczeni?). Haha, ale tym razem mam coś na swoje usprawiedliwienie! Przebywanie poza ojczyzną przez ostatni miesiąc pozbawiło mnie tego luksusu swobodnego dostępu do internetu i naprawdę nie miałam warunków do pisania postów (tak, zawsze można znaleźć jakąś wymówkę). Za to w czasie tego miesiąca miałam ze sobą laptopa, także pewnego wieczora znalazłam chwilę czasu i postanowiłam zabrać się za pisanie następnego rozdziału Drzewa. Niestety, pisałam i pisałam, aż przydarzyło mi się... no właśnie to, o czym jest owoc tamtego wieczora, czyli króciutkie opowiadanie.
Dorodoroke



To się nazywa martwy punkt. Czyli taki punkt, normalny, tylko że martwy. Zwykły punkt, może być malutki punkcik, albo duży punkt, taki na osi. Liczbowej albo czasu, albo… właściwie nie wiem, jakie są jeszcze osie. Punkt. Martwy, to znaczy nieżywy, nieżyjący, zmarły, umarły, zdechły. To jest taki punkt, który już nie żyje. Czyli, że nam się nie podoba. Jest to pojęcie negatywne, bo wiadomo, że żywy punkt brzmi o wiele optymistyczniej. Weselej.
Ale w sumie… jest coś takiego jak żywy punkt? Taki punkt: normalny, tyle że żywy. Zwykły, malutki punkcik albo duży punkt, albo może też być średni punkt, na przykład na osi – liczbowej albo czasu, albo nie wiem. Punkt. Żywy, to znaczy żywy, żyjący… Nie no, stop. Przejdźmy do sedna.
Piszesz i piszesz, wszystko idzie dobrze, w porządku, tutaj spacja, tam enter, tu trochę napięcia, tam coś na śmiesznie, tu może on coś powie, teraz przejście, i nagle bach. Koniec. Stoisz i żaden enter, żadna spacja nie pojawia się na ekranie. Nic. Próbujesz dobrać słowa w choć jedno, następne zdanie, ale słowa zdają się wcale do siebie nie pasować. Próbujesz i tak, i siak, i jeszcze inaczej, ale nic z tego: żadne rozsądne zdanie ci z tego nie wychodzi. Zaraz, co ty właściwie masz tutaj napisać? Czytasz kilka ostatnich linijek tekstu, aha, tu była spacja, tu enter, aha, tu było napięcie, a potem śmiesznie, no jasne, a teraz on coś powiedział i przejście, i… no właśnie. I co? Może enter? Może spacja? Może trochę napięcia, albo może teraz on coś powie? Nie. Nawet jeśli enter, to po co? Spacja? Bez sensu. Nawet jeśli napięcie, to co dalej? Nawet jeśli on coś powie, to co niby miałby powiedzieć? Przecież on nawet nie ma nic mądrego do powiedzenia. Zaraz, może wcześniej jest coś źle? Może jest coś nie tak i dlatego teraz nie możesz ruszyć na przód? Dobra. Znowu czytasz ostatnie parę linijek, tym razem dokładniej, powoli. No wszystko pięknie. Jest napięcie, jest enter, jest spacja, jest na śmiesznie, ktoś coś mówi, jest przejście. Cholera. Jeżeli jest tu coś nie tak, to i tak nie umiesz tego poprawić. Teraz sobie to uświadamiasz: uświadamiasz sobie, co się właśnie stało. Uświadamiasz sobie, że to jest to. To martwy punkt. To próba, myślisz sobie. Wielu by spanikowało, ale ja się nie poddam. Tylko spokojnie. W końcu kto tu jest górą? Kto tu jest pisarzem? Kto tu tworzy, kto tu pisze, kto jest panem? (albo panią). No właśnie.
Czas zaczekać. Czekanie jest, jak próbujesz siebie przekonać, lekarstwem na wszystko (tak właściwie to jest sen, ale dajmy sobie spokój z takimi szczegółami). Czas leczy rany i takie tam. Więc czekasz. Najpierw obserwujesz kursor. Tą zabawną, czarną kreseczkę, która sobie stoi i miga. Miga i miga, i uparcie stoi, nie chcąc wypluć ani jednej literki więcej. Głupi kursor. Stoi i miga, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Drwi sobie z ciebie. O nie. Nie możesz już znieść widoku złośliwego kursora, więc przenosisz uwagę na myszkę. To dopiero ciekawa rzecz. Siedzi sobie taka, siedzi, ma pokrętełko, którym można kręcić i kręcić, i ma dwa guziczki, które klikają „klik klik”, albo „klak klak”. Albo i nie. Zawsze klikają tak samo. Twoja klika „klik klik”. Dlaczego nie „klak klak”? To bez sensu. Twoja myszka jest nie-kreatywna. Nie-oryginalna. Wszystkie myszki klikają „klik klik”. Myślałeś, że twoja jest inna? Niezwykła? Chciałoby się. Spada na ciebie smutna prawda. Odwracasz wzrok od myszki. Patrzysz teraz w przestrzeń. To najlepszy sposób na spędzenie czasu, nieprawdaż? Przestrzeń jest taka ciekawa. Biała ściana, dla przykładu. Jest taka biała i płaska. I biała. I płaska. I jeszcze odrobinę biała, chwilami płaska, a czasami, zupełnie niespodziewanie, mocno się zaskakując, bywa biała. Fascynujące.
Czekasz, aż Wena spadnie na ciebie jak grom z jasnego nieba. Wena albo coś, bo ja wiem. Czekanie! Nigdy więcej. Jest lekarstwem na wszystko? Aha, już to widzę. Może sobie i leczyć rany, i takie tam, proszę cię bardzo. Ale poza tym jest beznadziejne. Okropne. Głupie. Nieznośne.
 Znowu patrzysz na białą, wirtualną kartkę przed sobą. Patrzysz i patrzysz. Potem ustawiasz dłonie nad klawiaturą. Są gotowe do stukania. Stuk-stuk. Stukasz sobie, tak dla wprawy. I co? I nic. Coś tam jest, oczywiście. Parę literek, a nawet słów. Czytasz i uświadamiasz sobie, że to beznadziejne. Bez sensu, bez ikry. No straszne po prostu. Cholera. Backspace, backspace, backspace.
No nie. Kto tu jest górą? Kto tu jest pisarzem? Kto tu tworzy, kto tu pisze, kto jest panem? (albo panią). No właśnie. Chyba nie ty.
Co ja mam teraz zrobić, myślisz sobie. Siedzieć tak dalej? Dalej czekać? Zacząć walić głową w ścianę? Zacząć walić głową w komputer? Klawiaturę? Stół? Napisać coś innego? Ale co? Przecież nawet nie masz nic mądrego do powiedzenia, więc co tu mówić o pisaniu. Chyba, żeby napisać opowiadanie, w którym nie trzeba nic mądrego mówić. Na przykład opowiadanie o martwym punkcie.
To bez sensu. Boże, tylko idiota robiłby coś takiego.
To ja ci coś powiem. Daj sobie spokój z waleniem głową w ścianę, komputer, klawiaturę, stół czy cokolwiek innego. Jeszcze je zaboli. Daj sobie spokój z pisaniem jakiegoś durnego opowiadanka o martwym punkcie, które potem wstawisz na bloga i będziesz czekać na komentarze do czegoś tak bezsensownego. Powiem ci, co zrób: zapisz tę głupią, wirtualną kartkę, a potem wyłącz to wszystko w cholerę. Nie to nie. Pokaż, kto tu jest górą. Kto tu jest panem (albo panią). Kto tu rządzi.
Nie no, serio. Daj sobie spokój. Odpuść sobie. Wróć za trochę. Za godzinę, dwie, trzy. Jutro. Bo teraz nie wygrasz, nie ma szans. To nie ty tu rządzisz. Czas się z tym pogodzić. Jesteś górą? Panem (albo panią)? Jasne, no oczywiście. To co z ciebie za góra, pan, pani, skoro nawet nie radzisz sobie z takim małym (albo całkiem dużym), maleńkim (albo całkiem wielkim), martwym punktem?
A to jest czarny punkt. Czyli taki punkt, normalny, ale czarny dodatkowo. Mały punkcik, albo całkiem spory punkt…


2 komentarze:

  1. O, tak ja też nie umiem sobie z nim poradzić:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawa historia o martwym punkcie i jakże trafna. Wiele pisarzy, pisarek, blogerrek ma problem z "martwym punktem". Nie raz, nie dwa, nie trzy, nawet ja miałam z tym problem, a co dziwne, bo przecież jestem autorką sześciu blogów, prawda? Ale zawsze dosięga nas, co nazywamy "brakiem weny", brakiem weny, albo lenistwem? Bo wiele osób swoje lenistwo zasłania czarnym punktem, prawda? "Nie napisałam/em nic, bo mam DZIURĘ w głowie" Odpowiedzieć by się chciało "Chyba w d..."
    Niemniej jednak - tak, wystarczy odejść, wyjść, przewietrzyć się i napisać za godzinę, dwie, jutro.
    Przecież nikt nie każe Ci pisać na czas, czyż nie?
    Podoba mi się Twoje opowiadanie o martwym punkcie.

    OdpowiedzUsuń