sobota, 17 grudnia 2011

Drzewo cz. 7


Haha! Jesteśmy tak genialne, że udało nam się napisać kolejną część Drzewa! :D
A więc- zapraszamy do lektury~!
_____________

…to było najgorsze pół godziny mojego życia. Pół godziny, tak przynajmniej stwierdził Ernest. A dokładniej tak stwierdziło to tajemnicze urządzonko pokazujące coś przypominającego litery. Cyfry, tak to się nazywa. Nie podoba mi się, że musiałem mu zaufać.
Siedziałem na tylnym siedzeniu, obok Ernesta. Skrępowali mnie czymś, co nazywali pasem. Gdy jeden z opiekunów nachylił się nade mną i próbował mnie tym czymś opleść, wpadłem w lekką panikę i zacząłem się wyrywać. Facet patrzył na mnie jak na wariata. „No i co się gapisz?” pomyślałem ze złością, gdy zdołałem się uspokoić i zastygnąć bez ruchu, aby mógł skończyć to, co zaczął. To była jego wina. Dotykał mnie. A my, mutanty, wcale tego nie lubimy.
Potem ruszyliśmy i wtedy dopiero się zaczęło. Pędziliśmy z jakąś oszałamiającą prędkością. W głowie włączył mi się alarm, wył przez całą drogę, aż uszy bolały, pociłem się, zaciskałem zęby, by nie zacząć krzyczeć, kurczowo trzymałem fotela, aby powstrzymać się od ucieczki. Czułem, jak śniadanie podchodzi mi do gardła. Ernest przestał podskakiwać na siedzeniu – znieruchomiał, a twarz mu zbielała. Miło było widzieć, że nie jestem osamotniony. Gdy się zatrzymaliśmy, nie miałem już ochoty na nic poza powrotem do Ośrodka. Spokojnego, bezpiecznego Ośrodka. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed stanowczym zażądaniem odwiezienia z powrotem, była perspektywa kolejnej pół godziny tej tortury. Więc przełknąłem ślinę i wysiadłem z samochodu.
No, nie całkiem wysiadłem. Zatrzymało mnie to czarne diabelstwo, wbiło mi się w brzuch i pierś tak, że na chwilę straciłem oddech. Starałem się zachować spokój, ale kiedy opiekun oswobodził mnie z tego całego pasa, i tak odskoczyłem jak najdalej się dało, obrzucając ich wszystkich- samochód, opiekunów, pas i nawet Ernesta-groźnym spojrzeniem, po kociemu szczerząc zęby.
I wtedy rozległ się hałas. Obróciłem się najszybciej jak potrafiłem, ale teraz hałas dobiegał z innej strony. I jeszcze z innej. Był wszędzie, otaczał mnie, przygniatał. Setki, tysiące ludzkich głosów zlewające się ze sobą w jedną całość, jakieś pogwizdywania, warkot samochodów. Skądś dobiegała muzyka. Słyszałem wszystko-pośpieszne kroki ludzi, śmiechy, trzask, gdy ktoś zgniótł puszkę po napoju, trąbienie samochodów, brzdęk koszów na śmieci, które potrącił jakiś obdarciuch, mnóstwo dźwięków, odbijających się echem i raniących moje uszy.
Po dźwiękach przyszedł czas na obrazy. Tak więc zobaczyłem ogromne, sięgające nieba kloce, które musiały być budynkami, setki samochodów, burczących i przemieszczających się jeden za drugim, kolorowe, błyskające światła, wielkie ekrany, największe, jakie widziałem w życiu, zawieszone na ścianach kloców i wyświetlające jeden obraz za drugim w oszałamiającej prędkości. No i wreszcie byli ludzie. Siedzieli w samochodach, uśmiechali się z ekranów, przebiegali przez jezdnię, przepychali się przez tłum innych przepychających się ludzi na chodnikach.
Zrobiło mi się niedobrze, żołądek ponownie podszedł mi do gardła, źrenice rozszerzyły się ze strachu. W tej chwili doszedłem do wniosku, że samochód wcale nie był takim złym miejscem, ale gdy już miałem ruszyć w jego stronę i zanurkować do wnętrza, zobaczyłem opiekunów, którzy stali, strzegąc wejścia. Albo może po prostu sobie tam stali, trudno powiedzieć. W każdym razie wiedziałem, że nie mogę się do nich zbliżyć. W tej chwili wszyscy byli niebezpieczni. Nie myślałem jasno, świat jako całokształt postrzegałem po zwierzęcemu – byłem tylko ja, a wszyscy wokół byli potencjalnym zagrożeniem. Wszyscy byli wrogami. Nawet Ernest, którego też już nie postrzegałem jako Ernesta, lecz jako inne zwierzę. Nie widziałem twarzy, lecz ruchy. Rejestrowałem każde, nawet najmniejsze drżenie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że stoję w pozycji gotowego do ataku, szczerząc zęby.
To był zły pomysł. Tak, zdecydowanie. Moje miejsce było w Ośrodku, wśród innych szaleńców. Zaledwie chwila pobytu na zewnątrz obudziła moje zwierzęce instynkty. Co będzie, gdy spędzę tu więcej czasu? Co będzie po spędzonym tu dniu? Nocy?
Potem się uspokoiłem i wreszcie pozwoliłem Ernestowi do mnie podejść. Był spocony i z każdym donośniejszym odgłosem odwracał się w jego stronę, z napiętymi mięśniami. Ale przynajmniej nie chciał nikogo zaatakować. A ja zaatakowałbym, gdyby wcześniej któreś z nich próbowało się do mnie zbliżyć. Poczułem się dość głupio. Mutant z wysokiego zagrożenia był mniejszym szaleńcem niż ja.
No więc pozwoliłem Ernestowi podejść, ale tylko jemu. Na opiekunów wciąż syczałem, jeśli nie zachowywali odpowiedniej odległości. Nie byli wcale tacy głupi, jak mi się zawsze zdawało, bo jednak starali się ją zachować. Ernest uśmiechnął się do mnie krzepiąco, ale nic nie powiedział. Odsunęliśmy się trochę w bok, pozwalając opiekunom wyminąć nas i poprowadzić dalej.
Sądziłem, że dalej może być już tylko lepiej, no i miałem rację. W chwili gdy weszliśmy do wnętrza jednego z monstrów-budynków, hałas niemal całkowicie ucichł. Co prawda jazda czymś, co nazywało się windą, nie należała do przyjemności, ale nie trwała zbyt długo. A potem otworzyli drzwi do naszego mieszkania, gdzie nic nie błyskało, nie świeciło i nie wydawało dźwięków. Może nie będzie tak źle.
Mutanty, które opuszczą ośrodek, zawsze umieszczane są w parach bądź większych grupach. Oni mówią, że to dlatego, abyśmy czuli się raźniej. Ja mówię, że to dlatego, aby miał kto zadzwonić do wysokiego zagrożenia, kiedy jeden z nas kompletnie oszaleje. Jeżeli już, to stawiałem, że to Ernest będzie dzwonił. Zresztą ja i tak nawet nie potrafiłbym wybrać numeru.
Zdecydowanie bezpieczniejsza atmosfera tego miejsca udzieliła się też Ernestowi, który natychmiast powrócił do swojego zwyczajowego trybu entuzjastycznego idioty: skakał z miejsca na miejsce, przyciskał czoło go okna, aby spojrzeć w dół, dotykał wszystkiego, co tylko zobaczył i wyrzucał z siebie potok niezrozumiałych dla nikogo poza nim samym „ochów” i „achów”. Całkiem miło było to oglądać. Było to takie… znajome. Swojskie. Bezpieczne.
Coś nam tam pokazali i wyjaśnili, wręczyli nam też te tajemnicze karty, po jednej dla każdego, a potem sobie poszli. Z tego, co do mnie dotarło z tej całej przemowy to fakt, że co tydzień mieli dawać nam trochę pieniędzy na te karty, żebyśmy mieli za co kupować sobie jedzenie i tak dalej. Mieli to robić dopóki nie umrzemy, nie oszalejemy lub nie znajdziemy sobie pracy. Jeżeli chodzi o mnie, to stawiam na drugą opcję. O Ernesta: cóż, on już jest mocno porąbany, ale chyba ma większe szanse na śmierć na wolności niż ja. O trzeciej opcji możemy w ogóle zapomnieć. Niech ktoś pokaże mi człowieka, który zatrudni mutanta. Śmieszne.
Gdy drzwi się za nimi zatrzasnęły, jeszcze jakiś czas wpatrywałem się bez sensu w przestrzeń. Nie miałem pojęcia, co mam powiedzieć albo zrobić, więc czekałem, aż Ernest rozwiąże mój problem i sam się odezwie. Ku mojemu zdziwieniu, czekać musiałem dość długo. Ernest po prostu stał, zupełnie tak jak ja, tyle że wgapiał się we mnie, nie przestrzeń, nieobecnym spojrzeniem. Gdy byłem już zdecydowany wziąć sprawy w swojej ręce, wreszcie obudził się z transu, obdarzył mnie swoim szerokim, pełnym energii uśmiechem i wykrzyknął tak głośno, że aż uszy mnie zabolały: „ Uśmiechnij się, Gilbert!”.
Niestety nie miałem specjalnej ochoty spełniać jego prośby.
W końcu wyszliśmy na zewnątrz. Gdyby to zależało ode mnie, nigdzie byśmy się nie ruszali ze względnie bezpiecznego mieszkania, ale Ernest nalegał, a ja nie mogłem znieść myśli o zostaniu teraz samemu. Dziwne. Zwykle samotność jest mi bardzo na rękę.
Hałas był nieznośny, tak jak błyskające ekrany i smród samochodów, ale najgorsi byli ludzie. Całe tłumy. Idąc chodnikiem wpadałem na nich, czułem ich zapach, dotyk ich rąk i ciał ocierających się o moje. W końcu przyjąłem strategię polegającą na chwyceniu się bluzy Ernesta i podążaniu utorowaną przez niego trasą. Z dwojga złego znacznie wolałem zderzanie się z nim.
Niestety ta strategia nie była dobra na dłuższą metę. Ernest w końcu poczuł się nieco swobodniej, zaczął wymachiwać rękami do jakiś obcych ludzi, a kiedy oni raczyli się zdobyć na lekko poirytowany uśmiech, zaczynał ich zagadywać. Rozmowa z nimi przypominała raczej monolog Ernesta, kiedy on wciąż nawijał o sobie, a oni próbowali się pożegnać, z niepokojem zerkając na moje zmarszczone brwi i prześlizgując się wzrokiem po naszych uszach. Widać było, że bardzo starali się na nie nie patrzeć, ale ich wzrok w końcu z powrotem tam błądził.
Byliśmy odmieńcami i jak odmieńców nas traktowano. Nie przejmowałem się tym szczególnie, zresztą czułem się już chory od tych całych hałasów, uszy mnie bolały, w nosie mi się kręciło, a oczy mi łzawiły od jakiś paprochów latających w powietrzu. Miałem ochotę rzucić się do ucieczki, biec jak najdalej, zamknąć się gdzieś, zaatakować kogoś… cokolwiek. Ale wciąż trzymałem się bluzy Ernesta, nie mogąc jej puścić.
Potem Ernest chyba lekko się zawiódł na rozmowach z nieznajomymi i przestał wymachiwać rękami. Odwrócił się do mnie z lekko zmarszczonymi brwiami i zdziwioną miną.
–Idiota– powiedziałem kącikiem ust, ale oczywiście to dziwne szare powietrze dostało się do mojego gardła i zacząłem kasłać, nie mogąc dokończyć swojej myśli. Ale wydawało mi się, że Ernest zrozumiał ogólny sens mojej wypowiedzi, do czasu, kiedy pociągnął mnie w jeszcze bardziej zatłoczoną alejkę. Tam można było oglądać różne sklepy za szklanymi szybami, przynajmniej na parterze. Ernest zaczął skakać od jednej do drugiej witryny, wydając z siebie kolejne „ochy” i „achy”, wymachując rękami i wcale a wcale nie przejmując się tym, że ja byłem półżywy. Nie byłem już nawet w stanie myśleć.
Potem, na dokładkę, przyszedł jakiś człowiek z czarnym kapeluszu i z dziwnym, jednookim urządzeniem zawieszonym na szyi. Zapytał Ernesta, czy może nam zrobić zdjęcie. Zasyczałem cichutko, żeby sobie poszedł, ale chyba nie usłyszał, za to w tego idiotę wstąpiła jakaś nowa fala entuzjazmu i ochoczo się zgodził. Potem z tego urządzenia błysnęło oślepiające światło, myślałem, że umieram i chciałem rzucić się do czegoś, do ucieczki, do ataku lub do urządzenia, nie wiem sam do czego, ale rękę wciąż miałem zaciśniętą na bluzie Ernesta, więc kiedy próbowałem się rzucić, szarpnęło mną lekko do tyłu. Ernest tylko lekko się zachwiał, nadal się głupio uśmiechając. Potem ten człowiek podziękował Ernestowi, rzucił zaniepokojone spojrzenie ku mnie i odszedł. A Ernest powrócił do oglądania witryn.
Przystanął na dłużej przed jakimiś obrotowymi drzwiami i z zafascynowaniem oglądał, jak potok ludzi wchodzi i wychodzi. Gadał coś do mnie, ale nie słuchałem, skupiając całą moja uwagę na utrzymaniu pozycji stojącej i nie szczerzeniu groźnie zębów.
Aż Ernest niespodziewanie oznajmił:
–Chodź, Gilbert.
I pociągnął mnie za sobą, a ja ledwo co nie zostałem przytrzaśnięty. Udało mi się jednak wskoczyć za nim, w ostatnim momencie. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby coś oddzieliło mnie od Ernesta. Zwariował bym na miejscu.
W sklepie było trochę lepiej, odrobinę mniej hałasów, oprócz takiej denerwującej muzyczki w tle. Na półkach stały różne, bardzo kolorowe rzeczy, które, całe szczęście, się nie ruszały, a ludzie podchodzili do nich, oglądali, brali do rąk, oglądali jeszcze raz, a potem albo odkładali na miejsce, jak większość z nich czyniła, albo też zabierali tą rzecz do wielkiej lady, podawali innemu człowiekowi i wyciągali swoje karty. Takie same, jakie mieliśmy my.
Ernest szybko to załapał i zaczął chodzić pomiędzy tymi półkami, lawirując między ludźmi i wydając z siebie kolejne okrzyki zachwytu.
–Patrz, Gilbert! To mały kotek! Jest cały czarny! I, widzisz, nawet jest tani!
Niespecjalnie mnie obchodziły jakieś pluszowe zabawki, o ile nie ruszały się i nie stanowiły żadnego zagrożenia. Nie byłem też pewien, czy Ernest mógł wiedzieć, co jest tanie a co nie, ale nie protestowałem, gdy przestało mu wystarczać samo oglądanie i zaczął głaskać te wszystkie kotki, pieski i inne paskudztwa. Nie protestowałem też, gdy wziął ich kilka z zamiarem kupienia. Całą uwagę poświęcałem trzymaniu równowagi, bo oddzielający mnie od szaleństwa mur zdawał mi się jakiś węższy niż zazwyczaj.
Potem odwiedziliśmy też dział z książkami, z akcesoriami do kuchni, z ubraniami, z puszkami różnych herbat i innymi niepotrzebnymi rzeczami, a Ernest z każdego brał jakąś rzecz, wykrzykiwał, jaka też jest wspaniała i brał ze sobą, podążając powoli do kasy. Szybko dwie ręce przestały mu wystarczać na niesienie tego wszystkiego, więc posłużył się jeszcze jedną moją, jako że drugą wciąż trzymałem się jego bluzy. A kiedy już nie mógł unieść ani jednego drobiazgu więcej, poszliśmy do kasy. Ernest wyłożył swoje skarby na ladzie, wydając kolejne okrzyki zachwytu. Zapłacił swoją kartą, wstukując jakiś kod i również z entuzjazmem przyjmując wiadomość (o ile w ogóle do niego dotarła), że właśnie wydał wszystkie swoje pieniądze. Sprzedawca zapakował jego zakupy w trzy obszerne siatki i życzył nam miłego dnia, po czym zaprosił do kasy kolejnego klienta.
Potem zaczęliśmy zmierzać do wyjścia. Ernest obrzucił cały sklep tęsknym spojrzeniem, i już, już mieliśmy wyjść, kiedy stanął jak wryty, zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrując się w to. To, czyli śliczne, niebieskie jo-jo, jedyne takie na całej półce.
Nie wiem, ile tak stał, ale dość długo. I nic nie mówił, co było dziwne, więc zacząłem się trochę o niego martwić. Kiedy już chciałem zapytać go, co się stało, to on akurat otrząsnął się z transu, spojrzał smutnym wzrokiem na jo-jo, potem na swoją kartę, na której nie było pieniędzy, a potem jego zielone oczy powędrowały ku mojej twarzy. Ale nie świeciły jak zwykle entuzjazmem.
Nie czekał tak długo. W końcu jedno jo-jo to niezbyt wysoka cena za radość.
–Dobra, kupię ci to idiotyczne coś–powiedziałem, puszczając się jego bluzy. Ernest znowu zamienił się we wcielenie wszelkiego entuzjazmu. A ja poczułem się bardziej bezpiecznie. Taka małą, małą odrobinkę, ale jednak. Bezpiecznie.

2 komentarze:

  1. To miłe, że ktokolwiek docenił moją pracę. Sama już się nad tym zastanawiałam i sądzę, że powrócę. Założę nową stronę, poprawie dotychczasowe recenzje i będę prowadziła to dalej. Dziękuję Ci.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dawno mnie tu nie było... Mam nadzieję, że również reaktywujecie swojego bloga i będę mogła przeczytać kolejne części ,,Drzewa":). Jojo - jak dawno nim się nie bawiłam:'( Prawdę mówiąc, nigdy nie umiałam prawidłowo nim się posłużyć, ale wogóle mi to nie przeszkadzało. Kolejna część opowiadania jest super, ale zdarzyły wam się 2 literówki - ,, go okna" i ,,z czarnym kapeluszu".

    OdpowiedzUsuń