czwartek, 27 stycznia 2011

Opowiadanie

Tu Dorodoroke. Hej!
Bardzo dawno nie dodawałyśmy żadnego posta. No wiem, wiem...
Ale teraz dodajemy FAJNEGO posta. Bo, zgodnie z naszą cudowną ankietą, w której, przypominam, zdecydować mieliście, czego powinno być więcej na blogu, definitywnie zwyciężyły "opowiadania" -
kliknęło na nie aż 8 osób, co jest niezłym wynikiem, zważając na raczej niewielką liczbę czytających nasze posty ludzi. No to napiszemy opowiadanie, a co!
Będzie to opowiadanie dłuższe, podzielone na coś, co nazwać możecie rozdziałami. Dłuższe, ale bez przesady. Pisać je będziemy we dwójkę, bo będzie mniej roboty. Tytuł... z tym mamy mały problem. O, może tak: wstawimy trochę opowiadania, a potem ogłosimy konkurs na najlepszy tytuł?
Na razie nazwijmy to Opowiadaniem, z dużej litery. Pod spodem zamieszczam pierwszy "rozdzialik" - bardzo króciutki, stanowić ma w sumie taki tylko wstęp. Czytajcie i komentujcie!

P.S. Może jeszcze nie strzelajcie z tytułami, skoro nie macie pojęcia, o czym to coś w ogóle jest...

Dorodoroke

1.

… ilekroć spadałem, zaraz znów się podnosiłem. Byłem jak kot, dziki, nieprzystępny, nie szukający towarzystwa. Właziłem na drzewo i, w ramach buntu, nie schodziłem z niego aż do wieczora. Miałem takie swoje miejsce, gdzie gałęzie tworzyły wygodne siedzisko, a nikt mnie nie widział. Wokół panowała dziwna cisza, słyszałem własny oddech, swoje szybkie bicie serca. Wśród tych liści, ogarniał mnie dziwny spokój. I smutek. Tęskniłem za czasami, których nigdy nie było i nigdy nie będzie. Ale koty nie potrafią płakać, prawda?
Moje życie powinno być takie- mieszkałbym sobie w jakimś domu z ogrodem. Albo małym mieszkaniu w dużym, wysokim budynku. Albo w apartamencie w jeszcze wyższym budynku. Jadłbym prawdziwe śniadanie, prawdziwy chleb i prawdziwe masło. Miałbym prawdziwe ubranie, jeden komplet na pewno wystarczy. Chodziłbym do prawdziwej szkoły, gdzie byłyby prawdziwe lekcje, nawet jeśliby mi nie szło. A co najlepsze- miałbym prawdziwych rodziców. Nie musieliby być nawet moi. Jeśli nie urodziliby mnie, to przecież prawdziwi rodzice mieszkają w sercu. Kochaliby mnie.
Naprawdę.
Zamiast tego, siedzę teraz na drzewie, sam. To jest najlepsza rzecz, którą mogę teraz robić. Siedzieć tu i rozmyślać. Słuchać własnego pulsu, który świadczy, że jeszcze żyję tym swoim marnym życiem. Patrzeć na pojedynczą namiastkę lasu, zniszczonego wieki temu. Przez człowieka. Który teraz niszczy mnie.
Moje życie było dość nudne. Niby mogłem chodzić na różne zajęcia, mające mnie przystosować do życia w społeczeństwie, ale ja byłem odludkiem. Zresztą samo hasło „społeczeństwo” uznawałem za wymysł jakiegoś szaleńca. Każdy dba tylko o swój własny interes. O mnie nikt nie zadba. Te wszystkie państwa pewnie teraz przeklinają się za ten eksperyment, że teraz muszą nas utrzymywać. Aż do końca naszego krótkiego, marnego życia.
Oczywiście, jakieś pięćdziesiąt lat temu wprowadzono w życie dekret o „prawie do życia we społeczeństwie”. Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie dzięki temu dekretowi jeszcze żyję i tu jestem. Dostaję darmowe lekcje integrujące, na które nie muszę przychodzić, bo o tym mówi inny dekret, a resztę czasu mam spędzać wygodnie w ramach funduszy państwa. Żyję na ich koszt, bo to oni mnie stworzyli.
Nie jestem nikomu potrzebny. Całymi dniami, od kiedy się urodziłem, nic nie robię. To się nie zmieni.
Teren Instytutu Opiekuńczego jest dość spory. To cały mój świat, ponieważ nigdy nie widziałem niczego innego. Wszystko jest otoczone naprawdę grubymi murami, wysokości trzech takich jak ja. Prawdopodobnie mur sięga także pod ziemię. Niemożliwe jest stąd uciec. Nawet jeśliby się udało, to gdzie potem pójść? Jest także brama, strzeżona dzień i noc, a strażnicy zmieniają się dość często. To przez nią wynoszeni są ci nieszczęśnicy, którzy skończyli tutaj swój żywot, a także nieliczni szaleńcy, którzy zaliczyli zajęcia integrujące. Do ośrodka należą także trzy długie, w kształcie litery L kompleksy mieszkalne- wysokiego ryzyka, średniego ryzyka i niskiego ryzyka. Mieszkam w tym drugim. Z zasady nie widuję się z mieszkańcami z innych kompleksów. Z dwóch powodów- ci z wysokiego ryzyka byli dziwnymi szaleńcami, którym piana leciała z ust, a z niskiego to sami wariaci, uznający wychowawców za bogów. To oni chodzili na zajęcia integrujące i tylko niektórym z nich udawało się opuścić Instytut. Rozmowa z nimi ograniczała się do cierpliwego wysłuchiwania okrzyków zachwytu. Każdy kompleks był podzielony na trzy części- mieszkalną, gdzie mieściły się ciasne pokoje o ścianach różnej długości i kłódkach w drzwiach (zamykali niektórych na noc), jadalną, gdzie stały stoły, a na ladzie gotowe posiłki do wyboru- niektórym szaleńcom serwowali herbatki uspakajające, po których oglądało się otoczenie przekrwionymi oczami- oraz na część wypoczynkową, gdzie można było pograć w różne gry integracyjne. Nikt tam nie przychodził. Po co? Żeby zrobić sobie pranie mózgu i kleić się do każdego, naiwnie wierząc, że wszyscy są przyjaciółmi?
Na terenie Instytutu leżą również dwa boiska- jedno do sportu zwanego koszykówką, a drugie, wyłożone zieloną murawą, do futbolu. Też nikt w to nie gra. Szczerze mówiąc, nie postawiłem stopy na środku któregokolwiek boiska- teren tam jest po prostu zbyt odsłonięty, wszyscy cię widzą i jedyną prawdziwą rzeczą na tym świecie staje się twój oddech. Potem z reguły delikwent, który odważył się na taki czyn, zaczyna ganiać za swoim ogonem (jeśli go ma) i jest przenoszony w trybie pilnym do szpitala.
Szpital leży w jednym z krańców Instytutu. To najgorsze miejsce na Ziemi. Pachnie tam środkami dezynfekującymi i Śmiercią. Dlatego, kiedy już przychodzi pora na pewne rzeczy, lepiej ukryć się gdzieś w krzakach i tam przeczekać. Wtedy chociaż nie jest się wśród sztucznych, ukrytych za maskami, lekarzy, którzy pragną, abyś jak najszybciej zakończył swój żywot. Bo jeśli nie można było decydować o swoim życiu, to dlaczego nie zrobić inaczej ze swoją śmiercią?
Do Instytutu należą jeszcze tak zwane „wybiegi”- miejsca, gdzie mamy poczuć się podobnie jak we własnym środowisku. Ale to nigdy nie będzie domem. Tylko tu rosną nieliczne drzewa, wśród których mogę znaleźć schronienie. Obok są różne bagna, wysoka na kilka metrów trawa, krzaki, a nawet mały, zapuszczony zbiornik wodny- oczywiście codziennie ze świeżą wodą.
To w tym miejscu znajduję się przez większość dnia. Jestem na moim drzewie i patrzę jak zamyka się rozmaitych szaleńców, jak wynosi się trupy przez bramę, jak wszystkie gatunki powoli tu giną.
Wszelkie moje kłopoty zaczęły się, kiedy ktoś zajął moje drzewo. Był z mojego gatunku- nasi poprzednicy mieli pracować w kopalniach i ostrzegać ludzi przed różnymi wybuchami lub brakiem tlenu. Mamy uszy jak u kota, zawsze sterczące w górę, dobry słuch, widzimy też w ciemności, a w zależności od wieku nasze ciało porasta sierść.
-Hej,- powiedział- miły dziś mamy dzień, co nie?
Na ręce miał przyczepioną opaskę z napisem „Wysokie ryzyko”. To dziwne, ze nadal potrafił mówić.
-Hej,- powiedziałem- złaź.
Nie lubię towarzystwa. Nie rozmawiam z innymi. Nie uśmiecham się do osób, które codziennie mijam na korytarzu. Tu u nas panuje niepisana zasada: miej spokój i daj spokój innym. Nikt nie łaknie przyjaciół, kontaktów czy znajomości. Wolimy być sami. Szczególnie ja.
Zupełnie nie przejmując się moimi słowami, chłopak rozłożył się bardziej na gałęzi, gdzie zwykle leżałem.
-Chcesz się bić?- zapytał. Miał poszarpane lewe ucho, więc musiał wdać się w jakąś bójkę.- Jak się nazywasz? Po co ci to drzewo?
-To moje drzewo, więc złaź- powtórzyłem.
Po raz pierwszy w życiu rozmawiałem z kimś tak długo. Znaczy pewnie wcześniej mówili tyle do mnie rodzice, ale umarli niedługo po tym, jak się urodziłem. Pamiętam tylko ich twarze. Żadna się nie uśmiecha.
Z powodu zmieszania tylu różnych genów, umieramy o wiele szybciej iż normalny człowiek. Żyjemy bardziej intensywnie, stajemy się dorośli zanim przekroczymy ustawową pełnoletniość. Z punktu widzenia prawa wciąż jesteśmy dziećmi. Chyba dlatego tak o nas dbają.
-Twoje drzewo, tak?- powtórzył tamten.
-Uhm.
Przyjrzałem się intruzowi bliżej. W sumie wyglądał podobnie jak ja, tyle że był trochę mniej obrośnięty sierścią. I miał jaśniejsze włosy. Krótkie, oczywiście. Wszyscy mieliśmy krótkie włosy. Trzy razy do roku przyjeżdżali do nas jacyś ludzie ze śmiesznymi urządzeniami i przerażonymi minami. I je ścinali.
-Dużo mówisz, wiesz? Znaczy, oprócz mnie, bo ja mówię najwięcej, gdyż jestem geniuszem. Dotąd najdłuższe zdanie,  które otrzymałem w odpowiedzi brzmiało: „O, rany! On jest cudowny!”.
-E?
-Oczywiście nie było związane zupełnie z moim pytaniem. Rozmawiałem sobie z taką dziewczyną- ptakiem na zajęciach przystosowawczych…
Nie bardzo chciało mi się wierzyć w jego opowieść, choć musiałem przyznać, że był najbardziej gadatliwym mutantem mieszkającym na terenie Instytutu.
-Geniusz, zajęcia i wysokie ryzyko, tak?- zapytałem sceptycznie.
-Pobiłeś rekord! O jeden wyraz!- cieszył się. Jego zielone oczy, takie same jak moje, błyszczały się. Rzadko widzę tu takie oczy. Każde spojrzenie, które napotykam, pełne jest rezygnacji. Podekscytowani są tylko ci z niskiego zagrożenia. Idioci. Czym tu się ekscytować?
-Złaź!
-No i proszę-  nieznajomy od razu zmienił ton i westchnął teatralnie.- Możemy zawrzeć umowę, co? Wysłuchaj mojego planu i pomóż mi go wypełnić, a obiecam ci, że jeżeli wszystko dobrze pójdzie, będziesz naprawdę szczęśliwy. Co ty na to?
-Nie - odpowiedziałem niemal odruchowo.
-Oj, nie bądź taki. Jak się nazywasz?
-Gilbert.
-Ja jestem Ernest. Naprawdę nie chcesz być szczęśliwy? Oddam ci to twoje drzewo nawet, ale dopiero, jak mnie wysłuchasz.
-Chcę…- zacząłem.
-To dlaczego nie chcesz wysłuchać planu, który to zmieni?
Przed oczami przeleciało mi moje dość beznadziejne życie, w którym nie zrobiłem nic wartego uwagi. Żadnych planów na przyszłość nie miałem, wiedziałem tylko, że przez wiele kolejnych dni nadal leżałbym na tym drzewie, o ile tylko udałoby mi się zrzucić tego idiotę.
„Słuchanie nic nie kosztuje”, pomyślałem sobie.
-Wchodzę w to- rzuciłem.

4 komentarze:

  1. Komentuję, abyście się szybko odobraziły! :)
    Opowiadanie, jak zwykle błyskotliwe... Ale do końca nie rozumiem, jaką postać przybrali główni bohaterowie. To są koty, tak?

    OdpowiedzUsuń
  2. d) - mroczne ;) no, czyli moje klimaty! :D
    chat noir

    OdpowiedzUsuń
  3. Olu, to nie są do końca koty. Sama dokładnie nie wiem, jak to wyjaśnić. Ale Dorodoroke na pewno będzie wiedziała- w końcu to ona nalegała na to ^^

    Chat noir- tak myślałam, że trafi w twój gust xD. Martwiłyśmy się z Dorodoroke, czy aby nie pogorszy ci to humoru, czy nie będzie za mroczne, ale chyba nie było co? *zaniepokojona* ;P

    Karola.

    OdpowiedzUsuń
  4. Haha, ja rzeczywiście WIEM jak to wyjaśnić! [jak wyjaśnić to, kim są nasi główni bohaterowie]
    Więc tak: stworzeni przez ludzi, są mieszanką ludzi i kotów, bo mają trochę takich, trochę takich genów. Może też mają jakąś domieszkę jeszcze innego gatunku, kto wie... ale z wyglądu są tak pomiędzy człowiekiem a kotem.

    Może powinnyśmy dodać do tego jeszcze jedną szczyptę mroczności, tak specjalnie dla chat noir? Nie, to byłoby ZBYT mroczne. A czytają to przecież również takie aniołki jak Ola, a nie mogę jej wystawiać na ryzyko "zamroczenia"...

    OdpowiedzUsuń