czwartek, 3 marca 2011

Opowiadanie po raz kolejny i przedłużenie konkursu

Hej Kochani Czytelnicy!
Strasznie was przepraszamy, że tak długo nie ukazywał się żaden post, szczególnie, że rozstrzygnięcie konkursu na tytuł miało być już w niedzielę, zdaje się. Ale, pewne osoby (a raczej osoba...), które BARDZO chcą wygrać konkurs i potrzebują na myślenie trochę więcej czasu, niż inni ;P poprosiły nas o przedłużenie terminu przedstawiania swoich propozycji. No więc przedłużamy. Ostateczny termin to czwartek 10 marca, czyli za tydzień. Wyniki ukażą się najprawdopodobniej w sobotę, albo wcześniej, jeśli szybko się zdecydujemy.
Ponieważ błogi okres wypoczynku, zwany feriami, już za nami, zabieramy się do roboty i zamieszczamy kolejny rozdział oczekującego na tytuł opowiadania. Niektórzy z was twierdzili, że to może pomóc w wymyślaniu tytułów - a wiecie chyba, że wasze życzenie jest dla nas rozkazem ^^

4.

…tego dnia stało się coś bardzo niepokojącego. Wstałem trochę wcześniej, uciekając od mojego sąsiada, który najwyraźniej krzyczał przez sen, jakby go żywcem obdzierali ze skóry. Udałem się na moje drzewo, siedząc na nim sam. Sam! Powinienem był się cieszyć, że jeszcze nie muszę znosić codziennej dawki niezdrowej paplaniny.
Ale jednak czegoś mi brakowało. Było zbyt cicho. Chłodny wiatr delikatnie poruszał liśćmi, więc na zero jakichkolwiek odgłosów nie mogłem narzekać. Może jednak potrzebowałem rozmowy? Nie, to głupie, niepotrzebne i irytujące.
Ułożyłem się wygodnie na gałęzi i przymknąłem oczy. Tym razem nie chciałem „przyspieszać” czasu, jak to miałem w zwyczaju, kiedy dzień wydawał się zbyt długi. Tylko siedziałem, zastanawiając się, czy plan Ernesta się powiedzie? A jeśli tak, to co wtedy będzie robił? Czy znajdzie swoje drzewo?
Potem otworzyłem oczy, oglądając jedyny świat jaki znam. Świat, który jest czarno-biały. Dobrzy są wszyscy naukowcy i wychowawcy, a źli jesteśmy my, czyli mutanty. Są oczywiście jeszcze osobniki „nawracające się”. Nawet nas wszystkich podzielili według tego, jak bardzo do nich pasujemy, jak bardzo pasujemy do czyjejś wizji świata.
„Tak nie może być naprawdę”- pomyślałem.-„Tak myślałby Ernest, nie ja”.
Kiedy słońce zaczęło grzać trochę mocniej, uznałem, że już czas na kolejne zajęcia, mające przystosować mutanty do życia w społeczeństwie. Leniwie zeskoczyłem z drzewa, czując natychmiast jakiś niepokój. Opuściłem bezpieczny teren.
Powolnym krokiem ruszyłem w stronę budynku, obserwowany przez kilka par oczu z krzaków. Szaleńcy, którzy zostali wypuszczeni ze swych pokoi. Podano im leki. Pomimo tego, że cały świat widzą w zamazanych barwach, gotowi są rzucić na wszystko, co się rusza szybciej niż uznają za normę. W głowie im się miesza. Nigdy nie sprecyzowano od czego. Osobiście sądzę, że właśnie od zamknięcia i tych wszystkich leków, których końskie dawki w nich wpompowują.
Przechodząc koło podobnych typów, nie wolno się wahać ani bać. Należy iść wolno, rytmicznie, nie robiąc żadnych przerw. Wtopić się w otoczenie. Przepłynięcie przez nie gładko jest kwestią wprawy, ćwiczonej od dnia narodzin aż do śmierci.
Na zajęcia przyszedłem spóźniony. Ale niewiele, tylko trochę. Wszyscy uczestnicy, którzy dotrwali do tej pory, wpatrywali się we mnie.
Po plecach przebiegł mi dreszcz.
-Kolega Ernesta?- zapytała mnie prowadząca, kobieta z kucykiem, z worami pod oczyma, jakby się nie wyspała.- Siadaj.
Zrobiłem tak jak kazała- usiadłem na swoim miejscu, w drugim rzędzie, a po plecach przebiegł mi kolejny dreszcz.
Czułem się zaniepokojony, jak nigdy.
Ernest nie przyszedł.
Kobieta z kucykiem zaczęła mówić o różnych tematach rozmowy, które możemy poruszać ze znajomymi- o jedzeniu (słynne kawa czy herbata), o pogodzie, o tym, co lubimy robić i innych głupotach. Wspomniała też coś jeszcze o prawieniu komplementów, lecz nie za bardzo jej słuchałem. Zaciskałem jak najmocniej ręce na kolanach.
Dlaczego on nie przyszedł?!
Przecież to jego plan! Co ja mam, cholera jasna, robić?!
(Przeklinania nas nie uczyli, to prawda, ale dość często coś im się „wymsknęło”).
Kobieta powiedziała, że puści nam film. Jednak jej ręka zastygła na chwilę.
-A może ktoś nam powtórzy wszystko, czego się dowiedzieliśmy?- zapytała.
Odsunąłem się przezornie, jednak koło mnie nikt nie krzyczał, nie wymachiwał rękami czy nogami. Totalna pustka.
„Jeśli Ernest tego nie zrobi, to nikomu innemu się nie uda”, pomyślałem.
Tak, ja powinienem odpowiedzieć. Tego by się po mnie spodziewał, prawda? Czy na samym początku naszej znajomości nie kazał mi obiecać, że będę się starał? Że jeśli będę się starał, to uda mu się zrealizować jego plan?
Dotąd nie zrobiłem nic oprócz przychodzenia na zajęcia.
Dotąd byłem tylko kolegą Ernesta, tego nadpobudliwego idioty, który potrafi mówić (i najwyraźniej też uwielbiał to robić).
Nie wniosłem nic do planu.
Chociaż nie powinno mi zależeć- mogłem nadal siedzieć na drzewie i wegetować z dnia na dzień, mogłem zostać za tymi murami do końca życia. Mogłem do końca być szaleńcem w początkowej fazie.
Kobieta ponowiła pytanie, lecz kiedy odpowiedziała jej cisza, kliknęła odpowiedni klawisz pilota i rozpoczęliśmy oglądanie filmu, na którym ludzie rozmawiali ze sobą. Nie brzmiało to jak prawdziwa rozmowa, wszystkie gesty były sztuczne, jakby wymuszone. Z drugiej strony – czy ja wiem, może tak powinna wyglądać rozmowa?
Skuliłem się na swoim miejscu, nie zawracając sobie głowy filmem.
Byłem żałosny.
W głowie uformowała mi się jedna, gorzka, prawdziwa myśl- „Zawiodłem”.
Zawiodłem Ernesta.
Siebie też.
Po zajęciach, z wyrzutami sumienia, błąkałem się po okolicy. Czułem, jak wdziera się do mnie szaleństwo. Powoli, lecz nieubłagalnie. Jutro powinni przenieść mnie do Wysokiego Zagrożenia.
Hm.
Wysokie Zagrożenie. Ernest.
Trochę oprzytomniałem. Ernest mieszka wraz z tymi wszystkimi szaleńcami. Jeśli nie przyszedł na zajęcia ani nie ma go na drzewie, to może znajdować się tylko w dwóch miejscach: albo u siebie, albo w szpitalu (o trzeciej możliwości, tej na którą szpital nie pomoże, wolałem nie myśleć- przecież nie dałby się załatwić w jeden dzień).
Do szpitala mnie nie wpuszczą. Nikt nigdy nie przychodzi w odwiedziny.
Ale do wysokiego zagrożenia może dałoby się przemknąć niespodziewanie. Może nie wyglądam na typowego szaleńca, piana jeszcze mi się z ust nie toczy, lecz… szanse są o wiele większe niż w przypadku szpitala.
Powoli ruszyłem w odpowiednia stronę, choć cały mój organizm buntował się przy każdym kroku. Nikt przy zdrowym umyśle nie poszedłby tam, nie do wysokiego zagrożenia. Wszędzie, ale nie tam.
„To nie może być takie straszne. Ernest jakoś żyje”- pocieszyłem się, choć od razu przypomniało mi się jego nadszarpane ucho.
Musiał się bić.
Kiedyś był takim szaleńcem z pianą w ustach, ale potem ozdrowiał. Inaczej nie umieściliby go w wysokim zagrożeniu.
Była pora obiadowa. W wysokim zagrożeniu stołówka mieściła się za grubą pancerną szybą. To coś znaczyło, wiec wolałem najpierw nie wchodzić do środka, tylko zajrzeć. I tam był Ernest, skulony, w kącie. Z nosa leciała mu krew.
Starałem się, żeby mnie zauważył, robiąc do niego porozumiewawcze znaki ręką.
Jego zielone oczy dziwnie błysnęły, ale wstał i ruszył w moją stronę.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.
Było zupełnie cicho, choć przed chwilą miałem wrażenie, że w środku panuje jakiś harmider. Szyby nie przepuszczały dźwięku. Lecz ta cisza była nienaturalna.
Potem wszystko stało się bardzo szybko.
Ernest już nie szedł, lecz biegł.
Wyglądał trochę jak szaleniec.
I skoczył w moim kierunku, wpatrując się we mnie swoimi jasnymi oczyma. W ogóle nie byłem na to przygotowany.
„Co…?!”
Siła ciosy wypchnęła mnie za drzwi, które natychmiast się zatrzasnęły. Upadłem na trawnik.
Wtedy, tuż przed moim nosem, o szybę rozbił się inny szaleniec, jeden z tych, co potrzebują największej dawki leków.
Ciarki przebiegły mi po plecach.
Było blisko. Gdyby nie Ernest, on…
Następnie ów szaleniec chwycił Ernesta, który przy nim wyglądał na bardzo chudego, delikatnego i rzucił nim o ścianę jak szmacianą lalką. Krwawienie z nosa powiększyło się.
I wszystko to zdarzyło się bardzo szybko.
Ernest uratował mnie przed rozmiażdżeniem się na ścianie.
Pokornie usunąłem się z widoku i wróciłem na moje drzewo, bardzo skołatany. Cały drżałem. Serce biło mi bardzo szybko, zbyt szybko, a ja siedziałem wpatrując się w moje dłonie.
To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś się na mnie rzucał.
To nie był pierwszy raz, kiedy brałem udział w tak bliskiej konfrontacji z szaleńcem.
Ale teraz nie byłem przygotowany na powrót instynktów z młodości, okresu, w którym regularnie brałem udział w bójkach- wtedy nie myślałem o własnym życiu, nie miałem żadnych planów (no… teraz mam jeden!).
Zrozumiałem, dlaczego Ernest pragnie zacząć inne życie.
Pozostawanie tutaj nie będzie miało dla niego większego sensu. Dla mnie zresztą też nie.
Chociaż… czy cokolwiek w moim życiu ma jakiś sens? Czy to w ogóle może się zmienić?
Usłyszałem trzask konarów, gdy ktoś wspinał się na moje drzewo. Potrząsnął jasnymi włosami i wpatrywał się we mnie zielonymi oczami, tak intensywnie, że musiałem unieść głowę. Moje ręce drżały trochę mniej.
-Gilbert?
-Dziękuję- przerwałem mu. Słowa z trudem przeszły mi przez gardło.
-Nie o to chodzi.- Krew już przestała ciec mu z nosa i nie wyglądało na to, żeby odniósł jakieś trwalsze obrażenia. Dobrze.- Chciałem się dowiedzieć, jak ci poszło… no, na zajęciach, beze mnie?
-A, to! Fatalnie, idioto. Jak nie będziesz przychodził, to nigdy nie zbudujemy zdrowego związku międzyludzkiego.
-No, dobrze. Nasz związek i tak nigdy nie będzie międzyludzki. Ale myślałem nad moim planem i mam dla ciebie dobrą wiadomość!  Będziemy przychodzić tylko na co drugie zajęcia z przystosowania! -To dziwne. Plan rozwija się w nieoczekiwanym kierunku.- W wolnym czasie będziemy grać razem w piłkę, na boisku. Oni wiedzą, że wszyscy się boją tam wchodzić, więc…
-Odmawiam- odparłem twardo.
-Dlaczego?- oburzył się.
-Jeśli tam wejdę, stanę się szaleńcem. Nie wziąłeś tego pod uwagę, geniuszu?
-Gilbert, ty nie będziesz szaleńcem.
-Jesteś mało wiarygodnym źródłem.
-Zaufaj mi. No, więc, kontynuując- poprosimy ich jeszcze, żeby nauczyli nas czytać i pisać, na pewno mają jakieś stare elementarze. Umiesz pisać lub czytać, Gilbert?
-Nie bardzo.
-To cię nauczę. Myślę, że to na razie wystarczy. Jesteśmy najszybciej rozwijającymi się uczniami, jakich na oczy widzieli. A teraz chodźmy pograć w piłkę!
Zeskoczyłem z drzewa i powoli ruszyłem za Ernestem na boisko.
Jestem idiotą, zaufałem mu.
Dlaczego?
Nagle z głębi mojej pamięci wynurzyło się słowo, dziwne i dotychczas niezrozumiałe, ale pomogło mi w udzieleniu sobie odpowiedzi.
Bo Ernest jest moim przyjacielem.
Jedynym przyjacielem.

Dorodoroke

4 komentarze:

  1. Uwielbiam wasz nowy nagłówek [czy jak mam to nazwać]:)
    Przypuszczam Karolu, że tworząc go korzystałaś z Corela

    OdpowiedzUsuń
  2. aaaa zróbcie mi nagłówek!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ok... W ostatnim momencie moje propozycje. Nie śmiejcie się, ja naprawdę się starałam, ale to nie moja wina że nie mam tak kreatywnego umysłu jak wy!!! A tak w ogóle, może jakaś nagroda pocieszenia dla osoby której propozycje wydadzą wam się najbardziej idiotyczne??? Wtedy przynajmniej wiedziałabym że choć taką mam gwarantowaną... Ech, no dobra. Moje 'wspaniałe' propozycje: "Przyjaźń na drzewie", "projekt: PRZYJAŹŃ", "przyjaciele na dobre i na Instytut Opiekuńczy" , "nakama po kociemu" (tak, wiem, to ostatnie to już zupełnie desperacki akt), zastanawiałam się też nad "przyjaznym szaleńcem". Ech... po przeczytaniu to brzmi jescze bardziej głupio i beznadziejnie niż przedtem (jeśli to
    w ogóle możliwe). Cóż, chyba nie spotkam się tym razem z Byakuyą...
    Wasza zdołowana swoim rakiem kreatywności chat noir.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie, nie korzystałam z corela ;P (cóż, Corel jest dobry na wszystko... z drobnymi wyjątkami ;P).

    Karola

    OdpowiedzUsuń