sobota, 16 marca 2013

Ciastka, ciastka, ciastka i inne rozważania

Ach, chciałam zacząć tę notkę od przepięknego cytatu, który stwierdzał, że honor jest rzeczą zbyt błahą, aby dotyczył takich rzeczy jak ciastka, ale niestety zorientowałam się, że kartkę, na którym go zapisałam, gdzieś posiałam, a może nawet wyrzuciłam, stwierdzając, że nie będzie mi ona dłużej potrzebna. Złośliwość rzeczy martwych. Mówi się trudno.
A ciastka są naprawdę ciekawą rzeczą, od której można zacząć rozważania na dowolny temat i to nawet niekoniecznie wtedy, kiedy ma się na nie wielką ochotę (sic!). Po pierwsze należy wspomnieć, że ciastka z definicji są dobre, a zgodnie z rozumowaniem starożytnych Greków, to co dobre, musi być jednocześnie piękne, więc ciastka są też piękne. Definicja "piękno to coś takiego jak ciastko" jest doprawdy zadowalającą definicją, przynajmniej dla mnie.
Zresztą ciastka mogą posłużyć do wielu innych rzeczy, nie tylko do radosnej konsumpcji, chociaż trudno zaprzeczyć temu, że zjedzenie ich jest jednak głównym celem. Ale można na przykład rzucać nimi niczym shurikenami  (wystarczy wyobrazić sobie ciasteczko zgrabnie wirujące w powietrzu, aby na końcu oślepić wroga całą swą wspaniałością) albo (zastosowania bardziej prozaiczne) używać ich do przekupienia/szantażowania kogoś (honor przecież ciastek nie dotyczy!) czy też do używania ich jako guzików (w dodatku jadalnych).
Właśnie tak należy postępować :) Obrazek stąd

Pamiętajmy więc, aby sięgać jak najwyżej potrafimy, a nawet jeszcze wyżej. I nie zapominajmy o ciastkach.

Czy znacie jakieś inne wspaniałe zastosowania ciastek?
Karola

środa, 12 grudnia 2012

Gdzie zaczyna się Życie?

Kto zadaje sobie takie dziwne pytania? (Zapewne tylko ja, ponieważ tracenie czasu na zadawanie sobie dziwnych pytań nie jest szczególnie popularnym zajęciem, w przeciwieństwie do szeroko pojmowanego marnowania czasu-czym, notabene, akurat się zajmuję, pisząc tutaj tą małą dygresję-które rozprzestrzenia się szybko wśród społeczeństwa, niewątpliwie będąc aktywnością o wiele bardziej przyjemną niż pożyteczne spędzanie czasu. Wróćmy jednak do pytania, które jest w tytule, bo inaczej, krótka dygresja zmieni się w długą dygresję i zajmie więcej miejsca niż powinna- co i tak już robi! ...dobra, ostateczny koniec!).

Dobrze, a więc to jest niezwykle istotny obrazeczek. O tym, dlaczego jest niezwykle istotny za chwilę, ale pewnie o tym zapomnę. W każdym razie to po pierwsze: nie jest on mój, ukradłam go skądś i już nie wiem skąd, chyba z deviantartu, ale nie mogę odnaleźć źródła; jak odnajdę, to je wstawię. A po drugie, to się właśnie nim zachwycam.

*chwila przerwy na wydawanie z siebie ochów i achów*

Twoje życie zaczyna się poza twoją strefą komfortu. Oto Odpowiedź na Pytanie. Czy jest prawdziwa? Nie wiem, skąd mam wiedzieć, jednak brzmi bardzo mądrze, toteż nabieram chęci empirycznego sprawdzenia jej słuszności. Sądzę, że jednak jest prawdziwa. Bo jak można żyć nie podejmując żadnych wyzwań?

Dlatego, uroczyście (przysięgam, że knuję coś niedobrego... a nie, to nie ten tekst!) składam sobie poniżej postanowienia (z okazji, że jest 12.12.12, a to się tak często wbrew pozorom nie zdarza):
1. Będę starać się wychodzić poza moją własną strefę komfortu i ją poszerzać, aby mnie nie ograniczała. Będę konfrontować się z własnymi obawami i nie uciekać przed nieznanym. Będę robić rzeczy, których się boję. Nie pozwolę, aby sparaliżował mnie strach przed nieznanym (a przynajmniej niezbyt często).
2. Będę optymistycznym człowiekiem i będę się dużo uśmiechać :D Każdego dnia! :)

I dziękuję za inspirację i motywację wspaniałej osóbce, która też ma bloga, który jest bardzo motywujący :) Bez niej nie napisałabym powyższego wpisu (który jest dziwny, ale trudno).

Karola

wtorek, 7 sierpnia 2012

Piórko sójki

Hej!
Widzieliście kiedyś piórko sójki? (Albo sójkę w całości, jeśli oczywiście wiedzieliście, że to jest sójka. Jako że ja rozpoznaję jedynie ptaki "osiedlowe", nie rozpoznałabym sójki). Jeśli odpowiedź na powyższe pytanie brzmi "nie", to teraz macie okazję zobaczyć owe piórko. Jeśli odpowiedź brzmi "tak", również tejże okazji nie stracicie. (Nie będę pytać, czy ktokolwiek ma ochotę zobaczyć piórko sójki...).
A więc oto piękne piórko przy równie pięknym zwierzu:
Nie można odmówić mu uroku, prawda?

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Bezcenny skarb w mych rękach!

Hej!
Zebrało się wielu chętnych, dlatego szybko się skończyło. To, co dobre, kończy się moim skromnym zdaniem o wiele za szybko.
Specjalne podziękowania dla hbub29, twórczyni tego oto smakowitego posta, pod którym wyrażam swe zdumienie cenie tego przepysznego produktu (czy raczej pustce we własnym portfelu). Dzięki hbub29 mogłam się rzucić na ta paczkę z wielkim piskiem, bo wiedziałam, co to jest.
Ze zgadywaniem, jaki to smak może być (posługując się spisem smaków na odwrocie opakowania, który zbyt dokładny nie jest), może być niezła zabawa. I same korzyści- otóż ja, na przykład, założyłam się z moim tatą, że fasolka koloru różowego będzie o smaku truskawkowym, a nie gumy balonowej, jak twierdził mój rodziciel (oba te smaki są oznaczone różowymi fasolkami, nie za bardzo różniącymi się od siebie). Oczywiście, jak zawsze, zakład wygrałam ;)
Składam hołd tym przecudownym słodyczom!
Karola
Jelly beans w swej pełnej krasie! Och!

niedziela, 5 sierpnia 2012

Tymczasowa reaktywacja

Hej!
Każdy Sherlock jest wspaniały :)

Czuję pewne wyrzuty sumienia patrząc na datę poprzedniego posta (no, cóż... lepiej na nią rzeczywiście nie patrzeć). Z racji nagłego przypływu wolnego czasu postanowiłam na kilka dni reaktywować bloga, wstawiając na nim różne, dziwne rzeczy, zazwyczaj zdjęcia wykonane przeze mnie.
To tyle z racji wstępu. Ponieważ perspektywa trzeciego sezonu Sherlocka nadal wydaje się zbyt odległa, tymczasową reaktywację na rok pański 2012 można uważać za otwartą.
A oto część pierwsza (nie potrafię stwierdzić, ile ich będzie, ale zapewne niewiele, lenistwo powróci...)
Pan w cylindrze i z sumiastymi wąsami?
Pewnego ciepłego popołudnia...
Rysunki kredą na nienadającej się do tego kostce brukowej. Szybko rozpoznane przez całą moją familię, obecną tam, która wie o mojej obsesji na temat Sherlocka, zanim zostały podpisane (jestem dumna szczególnie dlatego, że rozpoznano Watsona, który aż tak jak Sherlock nie jest charakterystyczny). Niech będą dowodem mej obsesji, która rozwija się radośnie, oczekując już bardzo długo na trzeci sezon pewnego wspaniałego serialu BBC :)

 Karola


Jestem zdania, że jednak we dwójkę im najlepiej

sobota, 17 grudnia 2011

Drzewo cz. 7


Haha! Jesteśmy tak genialne, że udało nam się napisać kolejną część Drzewa! :D
A więc- zapraszamy do lektury~!
_____________

…to było najgorsze pół godziny mojego życia. Pół godziny, tak przynajmniej stwierdził Ernest. A dokładniej tak stwierdziło to tajemnicze urządzonko pokazujące coś przypominającego litery. Cyfry, tak to się nazywa. Nie podoba mi się, że musiałem mu zaufać.
Siedziałem na tylnym siedzeniu, obok Ernesta. Skrępowali mnie czymś, co nazywali pasem. Gdy jeden z opiekunów nachylił się nade mną i próbował mnie tym czymś opleść, wpadłem w lekką panikę i zacząłem się wyrywać. Facet patrzył na mnie jak na wariata. „No i co się gapisz?” pomyślałem ze złością, gdy zdołałem się uspokoić i zastygnąć bez ruchu, aby mógł skończyć to, co zaczął. To była jego wina. Dotykał mnie. A my, mutanty, wcale tego nie lubimy.
Potem ruszyliśmy i wtedy dopiero się zaczęło. Pędziliśmy z jakąś oszałamiającą prędkością. W głowie włączył mi się alarm, wył przez całą drogę, aż uszy bolały, pociłem się, zaciskałem zęby, by nie zacząć krzyczeć, kurczowo trzymałem fotela, aby powstrzymać się od ucieczki. Czułem, jak śniadanie podchodzi mi do gardła. Ernest przestał podskakiwać na siedzeniu – znieruchomiał, a twarz mu zbielała. Miło było widzieć, że nie jestem osamotniony. Gdy się zatrzymaliśmy, nie miałem już ochoty na nic poza powrotem do Ośrodka. Spokojnego, bezpiecznego Ośrodka. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed stanowczym zażądaniem odwiezienia z powrotem, była perspektywa kolejnej pół godziny tej tortury. Więc przełknąłem ślinę i wysiadłem z samochodu.
No, nie całkiem wysiadłem. Zatrzymało mnie to czarne diabelstwo, wbiło mi się w brzuch i pierś tak, że na chwilę straciłem oddech. Starałem się zachować spokój, ale kiedy opiekun oswobodził mnie z tego całego pasa, i tak odskoczyłem jak najdalej się dało, obrzucając ich wszystkich- samochód, opiekunów, pas i nawet Ernesta-groźnym spojrzeniem, po kociemu szczerząc zęby.
I wtedy rozległ się hałas. Obróciłem się najszybciej jak potrafiłem, ale teraz hałas dobiegał z innej strony. I jeszcze z innej. Był wszędzie, otaczał mnie, przygniatał. Setki, tysiące ludzkich głosów zlewające się ze sobą w jedną całość, jakieś pogwizdywania, warkot samochodów. Skądś dobiegała muzyka. Słyszałem wszystko-pośpieszne kroki ludzi, śmiechy, trzask, gdy ktoś zgniótł puszkę po napoju, trąbienie samochodów, brzdęk koszów na śmieci, które potrącił jakiś obdarciuch, mnóstwo dźwięków, odbijających się echem i raniących moje uszy.
Po dźwiękach przyszedł czas na obrazy. Tak więc zobaczyłem ogromne, sięgające nieba kloce, które musiały być budynkami, setki samochodów, burczących i przemieszczających się jeden za drugim, kolorowe, błyskające światła, wielkie ekrany, największe, jakie widziałem w życiu, zawieszone na ścianach kloców i wyświetlające jeden obraz za drugim w oszałamiającej prędkości. No i wreszcie byli ludzie. Siedzieli w samochodach, uśmiechali się z ekranów, przebiegali przez jezdnię, przepychali się przez tłum innych przepychających się ludzi na chodnikach.
Zrobiło mi się niedobrze, żołądek ponownie podszedł mi do gardła, źrenice rozszerzyły się ze strachu. W tej chwili doszedłem do wniosku, że samochód wcale nie był takim złym miejscem, ale gdy już miałem ruszyć w jego stronę i zanurkować do wnętrza, zobaczyłem opiekunów, którzy stali, strzegąc wejścia. Albo może po prostu sobie tam stali, trudno powiedzieć. W każdym razie wiedziałem, że nie mogę się do nich zbliżyć. W tej chwili wszyscy byli niebezpieczni. Nie myślałem jasno, świat jako całokształt postrzegałem po zwierzęcemu – byłem tylko ja, a wszyscy wokół byli potencjalnym zagrożeniem. Wszyscy byli wrogami. Nawet Ernest, którego też już nie postrzegałem jako Ernesta, lecz jako inne zwierzę. Nie widziałem twarzy, lecz ruchy. Rejestrowałem każde, nawet najmniejsze drżenie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że stoję w pozycji gotowego do ataku, szczerząc zęby.
To był zły pomysł. Tak, zdecydowanie. Moje miejsce było w Ośrodku, wśród innych szaleńców. Zaledwie chwila pobytu na zewnątrz obudziła moje zwierzęce instynkty. Co będzie, gdy spędzę tu więcej czasu? Co będzie po spędzonym tu dniu? Nocy?
Potem się uspokoiłem i wreszcie pozwoliłem Ernestowi do mnie podejść. Był spocony i z każdym donośniejszym odgłosem odwracał się w jego stronę, z napiętymi mięśniami. Ale przynajmniej nie chciał nikogo zaatakować. A ja zaatakowałbym, gdyby wcześniej któreś z nich próbowało się do mnie zbliżyć. Poczułem się dość głupio. Mutant z wysokiego zagrożenia był mniejszym szaleńcem niż ja.
No więc pozwoliłem Ernestowi podejść, ale tylko jemu. Na opiekunów wciąż syczałem, jeśli nie zachowywali odpowiedniej odległości. Nie byli wcale tacy głupi, jak mi się zawsze zdawało, bo jednak starali się ją zachować. Ernest uśmiechnął się do mnie krzepiąco, ale nic nie powiedział. Odsunęliśmy się trochę w bok, pozwalając opiekunom wyminąć nas i poprowadzić dalej.
Sądziłem, że dalej może być już tylko lepiej, no i miałem rację. W chwili gdy weszliśmy do wnętrza jednego z monstrów-budynków, hałas niemal całkowicie ucichł. Co prawda jazda czymś, co nazywało się windą, nie należała do przyjemności, ale nie trwała zbyt długo. A potem otworzyli drzwi do naszego mieszkania, gdzie nic nie błyskało, nie świeciło i nie wydawało dźwięków. Może nie będzie tak źle.
Mutanty, które opuszczą ośrodek, zawsze umieszczane są w parach bądź większych grupach. Oni mówią, że to dlatego, abyśmy czuli się raźniej. Ja mówię, że to dlatego, aby miał kto zadzwonić do wysokiego zagrożenia, kiedy jeden z nas kompletnie oszaleje. Jeżeli już, to stawiałem, że to Ernest będzie dzwonił. Zresztą ja i tak nawet nie potrafiłbym wybrać numeru.
Zdecydowanie bezpieczniejsza atmosfera tego miejsca udzieliła się też Ernestowi, który natychmiast powrócił do swojego zwyczajowego trybu entuzjastycznego idioty: skakał z miejsca na miejsce, przyciskał czoło go okna, aby spojrzeć w dół, dotykał wszystkiego, co tylko zobaczył i wyrzucał z siebie potok niezrozumiałych dla nikogo poza nim samym „ochów” i „achów”. Całkiem miło było to oglądać. Było to takie… znajome. Swojskie. Bezpieczne.
Coś nam tam pokazali i wyjaśnili, wręczyli nam też te tajemnicze karty, po jednej dla każdego, a potem sobie poszli. Z tego, co do mnie dotarło z tej całej przemowy to fakt, że co tydzień mieli dawać nam trochę pieniędzy na te karty, żebyśmy mieli za co kupować sobie jedzenie i tak dalej. Mieli to robić dopóki nie umrzemy, nie oszalejemy lub nie znajdziemy sobie pracy. Jeżeli chodzi o mnie, to stawiam na drugą opcję. O Ernesta: cóż, on już jest mocno porąbany, ale chyba ma większe szanse na śmierć na wolności niż ja. O trzeciej opcji możemy w ogóle zapomnieć. Niech ktoś pokaże mi człowieka, który zatrudni mutanta. Śmieszne.
Gdy drzwi się za nimi zatrzasnęły, jeszcze jakiś czas wpatrywałem się bez sensu w przestrzeń. Nie miałem pojęcia, co mam powiedzieć albo zrobić, więc czekałem, aż Ernest rozwiąże mój problem i sam się odezwie. Ku mojemu zdziwieniu, czekać musiałem dość długo. Ernest po prostu stał, zupełnie tak jak ja, tyle że wgapiał się we mnie, nie przestrzeń, nieobecnym spojrzeniem. Gdy byłem już zdecydowany wziąć sprawy w swojej ręce, wreszcie obudził się z transu, obdarzył mnie swoim szerokim, pełnym energii uśmiechem i wykrzyknął tak głośno, że aż uszy mnie zabolały: „ Uśmiechnij się, Gilbert!”.
Niestety nie miałem specjalnej ochoty spełniać jego prośby.
W końcu wyszliśmy na zewnątrz. Gdyby to zależało ode mnie, nigdzie byśmy się nie ruszali ze względnie bezpiecznego mieszkania, ale Ernest nalegał, a ja nie mogłem znieść myśli o zostaniu teraz samemu. Dziwne. Zwykle samotność jest mi bardzo na rękę.
Hałas był nieznośny, tak jak błyskające ekrany i smród samochodów, ale najgorsi byli ludzie. Całe tłumy. Idąc chodnikiem wpadałem na nich, czułem ich zapach, dotyk ich rąk i ciał ocierających się o moje. W końcu przyjąłem strategię polegającą na chwyceniu się bluzy Ernesta i podążaniu utorowaną przez niego trasą. Z dwojga złego znacznie wolałem zderzanie się z nim.
Niestety ta strategia nie była dobra na dłuższą metę. Ernest w końcu poczuł się nieco swobodniej, zaczął wymachiwać rękami do jakiś obcych ludzi, a kiedy oni raczyli się zdobyć na lekko poirytowany uśmiech, zaczynał ich zagadywać. Rozmowa z nimi przypominała raczej monolog Ernesta, kiedy on wciąż nawijał o sobie, a oni próbowali się pożegnać, z niepokojem zerkając na moje zmarszczone brwi i prześlizgując się wzrokiem po naszych uszach. Widać było, że bardzo starali się na nie nie patrzeć, ale ich wzrok w końcu z powrotem tam błądził.
Byliśmy odmieńcami i jak odmieńców nas traktowano. Nie przejmowałem się tym szczególnie, zresztą czułem się już chory od tych całych hałasów, uszy mnie bolały, w nosie mi się kręciło, a oczy mi łzawiły od jakiś paprochów latających w powietrzu. Miałem ochotę rzucić się do ucieczki, biec jak najdalej, zamknąć się gdzieś, zaatakować kogoś… cokolwiek. Ale wciąż trzymałem się bluzy Ernesta, nie mogąc jej puścić.
Potem Ernest chyba lekko się zawiódł na rozmowach z nieznajomymi i przestał wymachiwać rękami. Odwrócił się do mnie z lekko zmarszczonymi brwiami i zdziwioną miną.
–Idiota– powiedziałem kącikiem ust, ale oczywiście to dziwne szare powietrze dostało się do mojego gardła i zacząłem kasłać, nie mogąc dokończyć swojej myśli. Ale wydawało mi się, że Ernest zrozumiał ogólny sens mojej wypowiedzi, do czasu, kiedy pociągnął mnie w jeszcze bardziej zatłoczoną alejkę. Tam można było oglądać różne sklepy za szklanymi szybami, przynajmniej na parterze. Ernest zaczął skakać od jednej do drugiej witryny, wydając z siebie kolejne „ochy” i „achy”, wymachując rękami i wcale a wcale nie przejmując się tym, że ja byłem półżywy. Nie byłem już nawet w stanie myśleć.
Potem, na dokładkę, przyszedł jakiś człowiek z czarnym kapeluszu i z dziwnym, jednookim urządzeniem zawieszonym na szyi. Zapytał Ernesta, czy może nam zrobić zdjęcie. Zasyczałem cichutko, żeby sobie poszedł, ale chyba nie usłyszał, za to w tego idiotę wstąpiła jakaś nowa fala entuzjazmu i ochoczo się zgodził. Potem z tego urządzenia błysnęło oślepiające światło, myślałem, że umieram i chciałem rzucić się do czegoś, do ucieczki, do ataku lub do urządzenia, nie wiem sam do czego, ale rękę wciąż miałem zaciśniętą na bluzie Ernesta, więc kiedy próbowałem się rzucić, szarpnęło mną lekko do tyłu. Ernest tylko lekko się zachwiał, nadal się głupio uśmiechając. Potem ten człowiek podziękował Ernestowi, rzucił zaniepokojone spojrzenie ku mnie i odszedł. A Ernest powrócił do oglądania witryn.
Przystanął na dłużej przed jakimiś obrotowymi drzwiami i z zafascynowaniem oglądał, jak potok ludzi wchodzi i wychodzi. Gadał coś do mnie, ale nie słuchałem, skupiając całą moja uwagę na utrzymaniu pozycji stojącej i nie szczerzeniu groźnie zębów.
Aż Ernest niespodziewanie oznajmił:
–Chodź, Gilbert.
I pociągnął mnie za sobą, a ja ledwo co nie zostałem przytrzaśnięty. Udało mi się jednak wskoczyć za nim, w ostatnim momencie. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby coś oddzieliło mnie od Ernesta. Zwariował bym na miejscu.
W sklepie było trochę lepiej, odrobinę mniej hałasów, oprócz takiej denerwującej muzyczki w tle. Na półkach stały różne, bardzo kolorowe rzeczy, które, całe szczęście, się nie ruszały, a ludzie podchodzili do nich, oglądali, brali do rąk, oglądali jeszcze raz, a potem albo odkładali na miejsce, jak większość z nich czyniła, albo też zabierali tą rzecz do wielkiej lady, podawali innemu człowiekowi i wyciągali swoje karty. Takie same, jakie mieliśmy my.
Ernest szybko to załapał i zaczął chodzić pomiędzy tymi półkami, lawirując między ludźmi i wydając z siebie kolejne okrzyki zachwytu.
–Patrz, Gilbert! To mały kotek! Jest cały czarny! I, widzisz, nawet jest tani!
Niespecjalnie mnie obchodziły jakieś pluszowe zabawki, o ile nie ruszały się i nie stanowiły żadnego zagrożenia. Nie byłem też pewien, czy Ernest mógł wiedzieć, co jest tanie a co nie, ale nie protestowałem, gdy przestało mu wystarczać samo oglądanie i zaczął głaskać te wszystkie kotki, pieski i inne paskudztwa. Nie protestowałem też, gdy wziął ich kilka z zamiarem kupienia. Całą uwagę poświęcałem trzymaniu równowagi, bo oddzielający mnie od szaleństwa mur zdawał mi się jakiś węższy niż zazwyczaj.
Potem odwiedziliśmy też dział z książkami, z akcesoriami do kuchni, z ubraniami, z puszkami różnych herbat i innymi niepotrzebnymi rzeczami, a Ernest z każdego brał jakąś rzecz, wykrzykiwał, jaka też jest wspaniała i brał ze sobą, podążając powoli do kasy. Szybko dwie ręce przestały mu wystarczać na niesienie tego wszystkiego, więc posłużył się jeszcze jedną moją, jako że drugą wciąż trzymałem się jego bluzy. A kiedy już nie mógł unieść ani jednego drobiazgu więcej, poszliśmy do kasy. Ernest wyłożył swoje skarby na ladzie, wydając kolejne okrzyki zachwytu. Zapłacił swoją kartą, wstukując jakiś kod i również z entuzjazmem przyjmując wiadomość (o ile w ogóle do niego dotarła), że właśnie wydał wszystkie swoje pieniądze. Sprzedawca zapakował jego zakupy w trzy obszerne siatki i życzył nam miłego dnia, po czym zaprosił do kasy kolejnego klienta.
Potem zaczęliśmy zmierzać do wyjścia. Ernest obrzucił cały sklep tęsknym spojrzeniem, i już, już mieliśmy wyjść, kiedy stanął jak wryty, zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrując się w to. To, czyli śliczne, niebieskie jo-jo, jedyne takie na całej półce.
Nie wiem, ile tak stał, ale dość długo. I nic nie mówił, co było dziwne, więc zacząłem się trochę o niego martwić. Kiedy już chciałem zapytać go, co się stało, to on akurat otrząsnął się z transu, spojrzał smutnym wzrokiem na jo-jo, potem na swoją kartę, na której nie było pieniędzy, a potem jego zielone oczy powędrowały ku mojej twarzy. Ale nie świeciły jak zwykle entuzjazmem.
Nie czekał tak długo. W końcu jedno jo-jo to niezbyt wysoka cena za radość.
–Dobra, kupię ci to idiotyczne coś–powiedziałem, puszczając się jego bluzy. Ernest znowu zamienił się we wcielenie wszelkiego entuzjazmu. A ja poczułem się bardziej bezpiecznie. Taka małą, małą odrobinkę, ale jednak. Bezpiecznie.

sobota, 10 grudnia 2011

Zapominalska, zapominalska!

Uwaga!
~URODZINKI~
Nie ma to jak przegapić rocznicę urodzin bloga! O.O Nie! I dzisiaj informuję, że ten blog ma już 1 rok i 21 dni, jeśli dobrze wszystko policzyłam. Tak więc świętujmy to, że nie zorientowałam się o tych urodzinach jeszcze później!
~ATRAKCJE~
Z okazji dzisiejszej, nieco spóźnionej rocznicy, pragnę zaprezentować Wam następujące prezenty. Oto krótki quiz, który wybierze, jaki prezent jest najlepszy dla Ciebie:
Pytanie 1
Jaki dziś masz humor?
a) dobry
b) zły
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź a przejdź do pytania 3.
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź b przejdź do pytania 2.
Pytanie 2
Czy chciałbyś/abyś poprawić swój humor?
a) tak
b) nie
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź a przejdź do wyniku A.
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź b przejdź do pytania 3.
Pytanie 3
Czy podejmiesz wyzwanie? (raczej umysłowe)
a)tak
b)nie
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź a przejdź do wyniku B.
Jeśli wybrałeś/aś odpowiedź b przejdź do wyniku C.
~WYNIKI~
WYNIK A - oto lekarstwo na twój zły nastrój
WYNIK B- oto kreator własnej zagadki
WYNIK C- oto balsam dla duszy leniwych
Oto nie moje ciasteczka.
Miłej zabawy!
Karola
~KONIEC~

No i urodzinowy post się skończył!

niedziela, 13 listopada 2011

Świadome sny

To tak jakoś bo... lubię Garfielda?
Siedzę w szkolnej ławce obok Harry’ego Pottera. Rozwiązujemy zadania z matematyki. Jedno z nich dotyczy różnych stylów szczoteczek do zębów. Jest dość trudne, więc zerkam ukradkiem na pracę Pottera i wtedy myślę sobie, że siedzę obok Harry’ego Pottera, który przecież tak naprawdę nie istnieje… że to niemożliwe… że to musi być SEN
Co prawda podany wyżej przykład jest całkiem zmyślony (chociaż kiedyś faktycznie śniło mi się zadanie ze stylami szczoteczek do zębów), najważniejszy jest przebieg zdarzeń. Odkąd tylko uświadamiam sobie, że zżynanie zadań o szczoteczkach do zębów od Harry’ego Pottera jest raczej średnio możliwe i to musi być sen, zaczyna się coś niezwykłego. Mój zwykły, raczej nudnawy, choć na pewno dziwaczny, sen zmienia się w świadomy sen – i jest to coś, o czym ten post będzie w całości. Bo się zainteresowałam tym i tyle.

Myślę, że spora część z was kiedyś doświadczyła zjawiska, w którym śniąc, zdawała sobie z faktu śnienia sprawę. Ludzie czasami świadomie śnią ot tak sobie, szczególnie dzieci, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Jednak sny takie zdarzają się nam raczej rzadko, a szkoda.
A czemu szkoda? Tu powinnam podać listę przyjemności płynących ze świadomego śnienia, ale nie będę postępowała schematycznie i zrobię to tak:
Budzę się w łóżku na poddaszu wiejskiego domku. Mieszkałam tu całe życie razem z moją rodziną i młodszym bratem? Nie, jakimś cudem po prostu wiem, że to tylko sen (nawiasem mówiąc, nigdy nie mieszkałam na wsi ani nie miałam brata). Wszystko jest takie wyraźne, całkiem jakby to się działo naprawdę. Kolory są chyba nawet bardziej kolorowe, barwy barwniejsze. Podchodzę do okna i otwieram je na oścież. I to robię naprawdę JA, a nie jakaś nędzna imitacja ze świata snów. Całkiem sama, sama myślę o tym, że chcę podejść do okna, sama kieruję własnym krokiem, kontroluję ruchy. Jestem świadoma.
Czuję lekki powiew świeżego powietrza i słyszę krzątaninę na podwórku. Chwilę zastanawiam się nad zeskoczeniem w dół, ot tak sobie, bo przecież nic nie ma prawa mi się stać, wiem o tym doskonale, ale porzucam ten pomysł i schodzę po schodach na dół. Skoro to sen, myślę sobie, to powinny być tu jakieś ładne, ciekawe miejsca. Wychodzę z domu i chwilę później znajduję rozległe, porośnięte trawą, łagodne wzgórza. Zamykam na chwilę oczy i myślę sobie: „No tak, wszystko pięknie, ale fajnie byłoby, gdyby tu rosło coś więcej niż tylko trawa”. Gdy otwieram oczy, pagórki pełne są dmuchawców. Podniecona, znów zamykam oczy i myślę o wielobarwnych kwiatach. Tym razem trawa usiana jest milionami kolorowych, prześlicznych kwiatów aż po sam horyzont.
No właśnie. Ten przykład jest akurat zaczerpnięty z mojego własnego doświadczenia (od razu tylko uprzedzę, że nie jestem w tej dziedzinie specjalistką. Jeden świadomy sen nie oznacza jeszcze, że opanowałam tę sztukę – niestety). W świadomych snach naprawdę jesteśmy w stanie sami zadecydować, co chcemy robić. Możemy też zmieniać otaczający nas świat snu, ile dusza zapragnie – oczywiście wymaga to pewnej (to znaczy ogromnej) wprawy. Jednak wszystkie źródła, które znam, utrzymują, że każdy, ale to naprawdę każdy, może się nauczyć świadomie śnić – to znaczy mieć świadome sny początkowo częściej niż raz na hohoho!, a następnie na własne życzenie.

Nie jestem okultystką i nigdy nie interesowały mnie rzeczy typu wychodzenie z ciała, przyzywanie duchów i tym podobne. Świadome sny jednak są faktycznie naukowo potwierdzone, no i dodatkowo mogłam się przekonać na własnej skórze, że naprawdę istnieją. 

Rzecz jasna każdy, kto się styka z czymś podobnym, ma pewne obiekcje i może czuć się lekko zaniepokojony, czy jest to całkowicie bezpieczne. Moje wyżej wspomniane źródła jasno mówią, że ze świadomego śnienia nie wynika żadne niebezpieczeństwo. Przecież nawet samoistnie zdarza nam się odzyskać świadomość w snach. Po nocy w czasie której odbyliśmy świadomą wędrówkę w świat snów, jesteśmy tak samo wyspani jak zwykle, a czasem nawet bardziej, bo wiadomo, że człowiek budzi się bardziej zadowolony po miłych snach niż po koszmarach (bo świadomie śniąc można się nauczyć koszmary zwalczać, często w bardzo zabawny sposób). Jedynym niebezpieczeństwem, które dostrzegam, może być zbytnie oderwanie od rzeczywistości. Nikt nie twierdzi, że źle jest urozmaicić sobie czas fruwając w przestworzach we śnie, ale jeżeli ogólnie masz problemy z otaczającą cię rzeczywistością, uczęszczasz regularnie do psychoterapeuty czy coś w ten deseń, warto się drugi raz zastanowić, zanim rozpocznie się przygodę ze świadomymi snami. Zdrowemu i szczęśliwemu człowiekowi nic złego nie grozi.

Na razie tyle na ten temat, bo gdybym zaczęła wam tutaj przybliżać wszystkie techniki, sposoby i trudności, palce rozbolałyby mnie od stukania, a moja nowa szafka, którą trzeba przetrzeć i napełnić książkami, zostałaby biedna, zakurzona i pusta, bo siedziałabym przed komputerem cały dzień (ale pewnie i tak znajdę jakąś inną wymówkę, żeby się za nią nie zabrać, nie martwcie się!). 
Tutaj chciałam podać wam linka do strony, dzięki której ja zapoznałam się z tematem świadomych snów, ale zostałam poinformowana, że strona w tajemniczy sposób zniknęła. A może była tylko snem...?
W każdym razie internet aż pęka w szwach od wiadomości, ale pamiętać trzeba, że nie zawsze warto mu ufać. Dlatego zachęcam do spróbowania zakupu poradnika na temat świadomych snów, jeśli mamy zamiar zabrać się za to na serio. A jeśli znamy angielski, możemy odwiedzić o tą stronę, gdzie znajduje się sporo ciekawych, fajnych artykułów, rozdziałów z anglojęzycznych książek na ten temat. Świadomy sen, tak na marginesie, to lucid dream (stąd często stosowany skrót LD).

Dorodoroke

piątek, 14 października 2011

Rysunki Kyo

Kyo, wersja oryginalna.
Hej!
Dawno już nie pisałyśmy- z różnych powodów (bo nam się nie chciało). Ale nieważne. Co było, to będzie. Nie opuściłyśmy jeszcze świata blogów! Nie, tak szybko nie da się od nas uwolnić.
Ostatnio przeczytałam kawałek Fruits Basket, z którego porobiłam oczywiście mnóstwo wycinków ekranów. Wycinki ekranu to taka wspaniała funkcja ^^ Trochę uzależnia, ale to o tyle fajne, że można wyciąć sobie tylko kawałek mangi zamiast zapisywać całą stronę.
Ale nie o moich kochanych wycinkach ekranu chciałabym opowiedzieć. Tylko o moich rysunkach. Rysunkach Kyo. Kyo to bohater mangi Fruits Basket, na początku lekko narwany, trenujący sztuki walki pod okiem swojego mistrza i nade wszystko pragnący pokonać pewnego głupiego szczura (który wcale nie jest głupi, tylko dość fajny). Kyo ma takie bardzo, bardzo rude włosy (pomarańczowe) i w ogóle strasznie go trudno narysować. Przynajmniej dla mnie. Poza tym Kyo, ponieważ należny do grona bohaterów Fruits Basket, ma charakterystyczną Tragiczną Przeszłość i kilka problemów emocjonalnych. Wszystko oczywiście się rozwiązuje, wyjaśnia i zostaje podniesione do potęgi, ale dopiero pod koniec mangi.
Niestety Kyo na moich obrazkach wygląda nieco jak dziewczyna.
Karola

Kyo, wersja po drobnych zmianach.